niedziela, 12 września 2010

DZIEŃ 4. Ucieczka z Bangkoku (taki tytuł kazał nadać Łukasz!)


Euforia Lukasza przy ogladaniu palacu ! 


Synny "Mekong"
"Wystrojeni" w Grand Palace
Miejscowość Tak, dworzec autobusowy, 10.09.2010, godz. 05:15
Dziś może bardziej ogólny wpis – podsumowujący Bangkok, bo nareszcie wyrwaliśmy się z tego miasta. Nareszcie, nie wiem jak moja psychika zniosłaby jeszcze jeden dzień w tym przerażającym mieście.
Ogólnie tą noc przespaliśmy spokojnie, żadnych małych współlokatorów nie mieliśmy ja to nawet pospałam sobie do 11, podczas gdy mój kochany mężuś zerwał się o 8. rano, by pojechać mi po odbiór wizy do Chin. Ogólnie mało tu śpimy – nawet bardzo mało. Dziś był pierwszy dzień, kiedy ja zaszalałam ze snem, natomiast Łukasz śpi tylko po kilka godzin. Nie wiem, czy to że kładziemy się koło 2.  jest wciąż kwestią tego, że nie możemy się przestawić na ten tutejszy czas, czy też po prostu działa tak to gorące, ciężkie powietrze …
Mało śpimy i …mało jemy. Niestety. Tak bym chciała tu napisać, że tajska kuchnia jest pyszna, fascynująca, to przecież zdaniem wielu jedna z największych atrakcji tego kraju, ale … boję się spróbować. Niby chodzę głodna, czuję to w żołądku, ale gdy tylko widzę ichnie specjały, albo czuję ich zapach – odechciewa mi się jeść … A jest tych rzeczy całe mnóstwo i niemalże na każdym kroku, ciężko je nawet opisać. Niestety nic nie wzbudza mojego zaufania i nie daje do siebie przekonać. Te zapachy mnie najbardziej odrzucają. Jestem zła na siebie, naprawdę, ale nic nie poradzę. Nawet Łukasz, który jest facetem dla którego obiad bez mięsa to nie obiad, tu zupełnie z tego zrezygnował, nie dość że prawie nic nie je, to jeszcze nie zamawia żadnych dań mięsnych, jedynie z owocami morza.  Jedyną rzeczą, którą do tej pory spróbowałam z tych straganów ulicznyc był taki smażony ala naleśnik z bananem. To było bardzo smaczne, ale nie ma tego za dużo niestety. Przed przylotem obiecaliśmy sobie solennie, że nie będziemy jeść w McDonaldsach i innych takich i nie jemy. Próbuję znaleźć jakieś inne wybiegi, np. przedwczoraj poszliśmy do indyjskiej restauracji i choć paliło mnie niemiłosiernie to bardzo mi smakowało. Łukaszowi mniej. On ogólnie tu biedny rozstroju żołądka dostał i je jeszcze mniej niż ja (Lukasz każe sprecyzować, że to nie żaden rozstrój żołądka, tylko jakaś mekondzka larwa wyżera mu wnętrzności)  Trochę się o niego pod tym względem martwię. Pijemy za to dużo różnych napojów, ciągle szukając tego ulubionego. Pić się chce prawie cały czas i te napoje, które są aż za bardzo słodkie, również dodają energii. Począwszy od coli, wielosmakowych fant, mirind, przez mrożone kawy i herbaty, owocowe shake’i no i oczywiście wodę. Pić musimy dużo, inaczej się chyba nie da …
Jeśli miałabym napisać o cenach (piszę nie dlatego, że jest to super ciekawe, ale może kogoś to interesuje) to ogólnie jest dość tanio, ale to się może wydać złudne, bo człowiek wydaje: 30 batów tu, 50 tam i wkrótce można przepuścić naprawdę dużo pieniędzy. Ja przyjmę przelicznik, że 100 batów to około 9 złotych. I tak np. nocleg w hostelu dla 2 osób to około 27 zł (ale to taki mocno średni hostel) Jedzenie uliczne jest strasznie tanie, np. mały szaszłyk z grilla - ok.1,8 zł, wspomniany wyżej naleśnik - 2,7zł,  pyszna kawa mrożona z ulicznego przewoźnego straganiku - 90 groszy. Zimne napoje, typu cola, fanta około 1-1,3 zł za puszkę albo butelkę, obiad w indyjskiej restauracji to ok. 18 zł za osobę. Drogie tu są  za to alkohole, piwo drinki są w zasadzie droższe niż w Polsce. Taksówka do centrum to około 8 zł, bilet na metro – ok. 2 zł. Czyli niby dość tanio, ale nie wszystko i nie do końca.
Co do ciuchów i tych wszystkich innych rzeczy, które ludzie kupują, to do końca się nie wypowiem. Nic mi się aż tak nie podoba, by to kupić, a jak już pytam o ceny to np. długa spódnica ok. 18zł. Pewnie idzie się targować, ale ja na razie nie mam na to ochoty. Tak naprawdę to trochę się z tymi zakupami wpędziliśmy w maliny. Nie wzięliśmy z Polski wielu rzeczy myśląc, że kupimy na miejscu, ale na razie nam się to nie udaje. Brakuje nam plecaka, ubrań, kurtek przeciwdeszczowych, itp. A mamy wrażenie, że to wszystko co tu na każdym kroku sprzedają to straszny syf i tandeta. Mam nadzieję, że jeszcze się mile rozczarujemy w dalszej części naszej podróży…
A teraz co nieco o dzisiejszym dniu, który był jak zresztą każdy tutaj bardzo intensywny. Łukasz zdobył mi wizę do Chin, i po jego powrocie i śniadaniu (ja niestety po „europejsku”- omlet) wybraliśmy się na zwiedzanie Grand Palace – miejsca owianego sławą, w naszym przewodniku pierwszej pozycji na liście: Tajlandia – musisz zobaczyć. Żeby tam wejść trzeba było mieć odpowiedni strój, zakryte kolana, ramiona. My oczywiście wybraliśmy się w krótkich spodenkach i ja – bluzeczce na ramiączkach. Na szczęście na miejscu można było wypożyczyć ubrania (trzeba było tylko dać kasę jako depozyt i nie przejmować się, że wygląda się dość komicznie) i mogliśmy wejść do tego wielkiego kompleksu pałacowo-świątynnego, z finezyjnymi budynkami, rzeźbami. Wszystko na pewno było imponujące, takie bardzo, bardzo egzotyczne. Ale ja chyba ogólnie należę do ludzi nieczułych na piękno zabytków i architektury, bo niestety nie mogę powiedzieć, żeby wywarło to na mnie jakieś głębsze wrażenie. Przeżyłabym gdybym nie obejrzała tej pozycji nr 1 we wszystkich przewodnikach i nie uważam, żeby moja podróż po Tajlandii była przez to uboższa. Ale to ja – a ja dziwna pod tym względem jestem ;)
Po obejrzeniu Grand Palace wybraliśmy się w rejs po Mekongu. Czy ja już wspominałam, że to najobrzydliwsza, najbardziej cuchnąca rzeka jaką w życiu widziałam ? Chyba tak, ale wciąż się nie mogę nadziwić, jak to możliwe, by tak strasznie zasyfić jakąś wodę. A jak jeszcze zobaczyłam, że wzdłuż brzegu stoją wędkarze zrobiło mi się autentycznie niedobrze. Nigdy, przenigdy nie zjem żadnej ryby w Bangkoku – bo one wszystkie pochodzą pewnie z Mekongu. Koszmar !
Wymyśliliśmy sobie naszą własną trasę by dotrzeć do dworca autobusowego i zapytać o odjazdy autobusów do Chang Mai. Ta wyprawa miała wady i zalety: zaletą było, że trafiliśmy do dzielnicy, gdzie byliśmy jedynymi białymi i mogliśmy choć przez chwilę poobserwować prawdziwą Tajlandię, wadą było że pokonanie krótkiego odcinka zajęło nam 2 godziny. W końcu dotarliśmy, najpierw do słynnego weekendowego marketu Chakuchan. Dla niego to właśnie rozważaliśmy pozostanie w Bangkoku o jeden dzień dłużej, bo jest czynny w sobotę i niedzielę i wszyscy nam go serdecznie polecali. W piątek wieczór była już część straganów rozłożona więc mogliśmy choć w małej mierze przekonać się co to za miejsce. Owszem, było troszkę ciekawych rzeczy, ale teraz nie czas przecież na kupowanie pamiątek, musielibyśmy je przez 3 miesiące na plecach nosić … Z marketu był już „rzut beretem” do  dworca autobusowego. Nawet udało nam się do niego dotrzeć, ale było już dość późno, dochodziła 18. Jeśli chodzi o autobusy to mieliśmy 2 opcje: do Chang Mai – bardzo znanego miasta w północnej Tajlandii, gdzie można wybrać się na trekking do dżungli, spłynąć po rwącej rzece, itp. Drugim miastem, które rozważał Łukasz był Maesot – mniej znane, ale przez to mniej komercyjne, a które ponoć również miało dobre trekkingi. Łukasz był rozdarty, a mi było szczerze mówiąc wszystko jedno ;) Ostatni autobus do Chang Mai, tego bardziej znanego był o 21.40, a do Mae Sot o 22.20, stwierdziliśmy więc że to czas zdecyduje gdzie pojedziemy. Musieliśmy bowiem wrócić do centrum by zabrać nasze bagaże z hotelu. Pobiegliśmy na autobus, który poleciła nam pani z informacji, jechał prosto do centrum, udało nam się go fartownie złapać gdy ruszał (dziwne, że nie zwróciliśmy uwagi, że jesteśmy jedynymi pasażerami) i przez godzinę przejechaliśmy jakieś 500 metrów. Nie, nie przesadzam, korki w Bangkoku to jakiś koszmar. Zaczynało być naprawdę późno. Łukasz tam mało nie doprowadził do nerwicy kierowcy gdy go wypytywał o szybki pociąg i ten nareszcie, po godzinie, wysadził nas przy stacji szybkiego pociągu sky train (doszlibyśmy do niej w 20 minut) Ten pociąg to ogólnie rewelacja, wybawienie dla miasta takiego jak Bangkok, ale niestety nie dochodzi wszędzie. Po 10 minutach byliśmy w centrum, skąd musieliśmy wziąć kolejny autobus do naszej dzielnicy. Dużo przesiadek, uff, ale tak się właśnie podróżuje po Bangkoku. W drugą stronę poszło nam już sprawnie – taksówka, sky train i gdy wysiedliśmy i zostały nam do pokonania jakieś 2 kilometry pieszo zerwała się ulewa. Nie jakiś tam zwykły deszcz, ulewa jakiej chyba jeszcze nie widziałam (może to był ten słynny monsun ?) Wystarczyło kilka sekund by być mokrym, a kilkanaście by być przemoczonym do suchej nitki. Woda na ulicy sięgała po kostki, ogólnie byłoby to bardzo przyjemne przeżycie, bo deszcz był orzeźwiający, ale napatrzyłam się prędzej na brud tego miasta i wiedziałam, że to wszystko spada teraz na mnie. Doszliśmy na dworzec o 21.45 – czyli ostatni autobus do Chang Mai właśnie odjechał – a więc los podjął decyzję za nas. I bardzo dobrze – widocznie tak właśnie miało być. Zdążymy się spokojnie przebrać, może coś zjeść, bo od śniadania nie mieliśmy nic w ustach, podchodzimy do kasy a tam pani mówi, że wszystkie bilety do Chang Mai … wyprzedane. Widziałam to, nazwijmy to ładnie „zdenerwowanie” na twarzy Łukasza. Mnie ta sytuacja nawet rozbawiła – no bo z nas ciołki żeby sobie wcześniej biletu nie kupić. Łukasz próbował zwalić całą winę na panią z informacji, która dwie godziny wcześniej pokiwała z powagą głową, gdy Łukasz pytał, czy nie będzie problemu z wolnymi miejscami. Nie wziął jednak pod uwagę jednej rzeczy – ta pani ni w ząb nie rozumiała o co on ją pyta, jej angielski był mniej więcej taki jak mój tajski. Tak jest ze zdecydowaną większością ludzi tutaj – po angielsku się z nimi nie dogadasz …
Czyja wina, nieważne, w każdym razie do Chang Mai jechać nie mogliśmy. Pani zaproponowała nam jakoś na migi inny autobus do miejscowości Tak, skąd ponoć odjeżdża dużo autobusów do Chang Mai.  Nie mieliśmy wyjścia, tym bardziej, że ten autobus odjeżdżał za 10 minut. Szybka akcja: bieg, wyciąganie suchych ciuchów (cudem przetrwały tylko dzięki temu, że były w workach), kupno jakichś ciasteczek by nie umrzeć z głodu i byliśmy na pokładzie. Wkrótce miało się okazać, dlaczego mieliśmy wsiąść właśnie do tego autobusu. Po to żeby poznać bardzo sympatycznego pana, Duńczyka, z którym rozmowa dała nam dużo więcej niż czytanie przewodników i forów. mieszka w Tajlandii od 10 lat, ma żonę Tajkę i maleńką córeczkę, pracuje tutaj. Napisał książkę o Tajlandii (będziemy jej szukać w bibliotece po powrocie), i o każdym kraju w południowo-wschodniej Azji miał wiele do powiedzenia. Taka skarbnica wiedzy, a przy tym bardzo sympatyczny facet. I choć nie wszystko rozumieliśmy, bo duński to jednak trudny język, to nie poddawaliśmy się i nie przechodziliśmy na angielski. Dowiedzieliśmy się naprawdę dużo, myślę, że sporo jego porad i wskazówek wykorzystamy w dalszej drodze. Rozmawialiśmy tak ponad 2 godziny, ale potem trzeba było choć trochę się przespać – do Taka dojeżdżaliśmy bowiem około 5 rano. Na miejscu okazało się oczywiście, że pierwszy autobus (teoretycznie miały jeździć co 5 minut) będzie o 8 rano. Nie pozostało nam więc nic innego jak przekoczować na tym dworcu, skąd właśnie do Was, albo może właściwie do siebie i dla siebie samej (bo wiem, że połowa rzeczy o których piszę to nudy i zasypiacie) piszę ;)
No właśnie, dla urozmaicenia wprowadzimy nowy system. Po niektórych moich wpisach będą komentarze Łukasza.
Łukasz:
To oczywiście indywidualny, samodzielny i prywatny blog mojej żony ale zostałem na chwilę dopuszczony do kompa. Przede wszystkim muszę zdementować pogłoski o moim rozstroju żołądka, podobnie jak rozsiewane przez Agatę po Egipcie plotki o rzekomej zemście faraona która mnie męczyła. Oba te fakty są całkowitą nieprawdą. Mam po prostu gorsze dni, chyba coś żyje i się szamota w moich kichach, ale załatwię ten problem na dniach. Po prostu raz łyknąłem miejskiej „drinking water” którą chyba z tego Mekongu ciągną (no tabene ta rzeka to nie mekong ale ta ksywa do niej pasuje) filtrując przez żwirek bo po pierwszym łyku poczułem, że tracę zęby. No i mam przyjaciela.
Moje spostrzeżenia o Tajlandii w wersji demo:
Na lotnisku był wielki szyld „Tajlandia- kraj tysięcy uśmiechniętych twarzy”. Myślę, że powinni napisać „kraj tysięcy cwaniaczków którzy już za chwilę się tobą zajmą”.
Co do tych super zakupów to jedyne co mi wpadło w oko to mundur żołnierza Vietkongu, który mam zamiar nabyć i jeszcze jakąś giwerę.  

1 komentarz:

  1. Komentarze Łukasza poszerzają perspektywę, więc proszę z nich nie rezygnować. :) A przyjaciela powinniście jakoś nazwać. :)

    OdpowiedzUsuń