środa, 22 września 2010

DZIEŃ 14. Horror w Czajna

To właśnie dziadki, które miały mnie załatwić ;)
(oczywiście w świetle dziennym, a nie po ciemku!!!)

Dali, 20.09.2010

Zastanawiałam się, czy to jakiś piątek 13., czy coś, ale nic z tych rzeczy. Taki po prostu mały horror w pewien zwykły poniedziałek, 14. dzień naszej podróży. 
Ale od początku …
 Do Kunmingu dotarliśmy szczęśliwie, nikt nas nie obrabował, trochę pospaliśmy. Ale za to moje wczorajsze problemy z ropiejącym okiem przybrały bardzo niebezpieczny obrót. Rano nie mogłam tego oka otworzyć – spuchnięte jak bania, całe sklejone ropą, wyglądałam jak Quasimodo. Dobrze chociaż, że nie bolało aż tak bardzo. Pomyślałam sobie: jak to cudownie, że ludzie mają po 2 sztuki organów, że mogę używać drugiego oka. Temu musiałam dać odpocząć, zresztą dość ciężko je było otworzyć… Zostaliśmy wysadzeni na jakimś totalnie zadupnym dworcu, skąd było z 20 km do centrum. Na początku nie wierzyliśmy taksówkarzowi, cena którą podał wydała nam się jakąś z kosmosu. Myśleliśmy, że jesteśmy blisko centrum, chcieliśmy nawet iść na piechotę. W końcu jednak wsiedliśmy do taksówki i okazało się, że taksówkarz miał rację…
W konsulacie Wietnamu spędziliśmy trochę czasu. Pan był tak uprzejmy, że odechciało mi się w ogóle jechać do tego kraju… Jedyne szczęście, że mieli piękną łazienkę, gdzie się umyłam, przebrałam i ogólnie nabrałam chęci do życia (bo byliśmy od ponad 24 godzin w podróży)
Początkowy plan był taki, że zostajemy cały dzień w tym mieście, zwiedzamy, a na wieczór ładujemy się znowu do nocnego autobusu i następnego dnia jesteśmy w Lijiangu, gdzie czeka na nas Maciek. Tak się jednak złożyło, że zmieniliśmy trochę nasze plany … Na dworcu poznaliśmy parę sympatycznych Niemców, Juliana i Anikka. Potraktowali nas jak wybawienie, bo z nikim się nie mogli dogadać, a że my byliśmy tu z godzinę dłużej zdążyliśmy obczaić co i jak z autobusami i pociągami. W kraju takim jak ten, gdzie niemalże nikt nie mówi nic kompletnie po angielsku, jak widzisz białego to wybawienie …
Razem pojechaliśmy na dworzec na drugim końcu miasta (w większych azjatyckich miastach mają po co najmniej 4 dworce autobusowe – weź się człowieku zorientuj, skąd odjeżdża twój …) i w końcu zdecydowaliśmy się pojechać z Julianem i Anikka. Nie autobusem nocnym, tylko dziennym, i nie do Lijiang, tylko do Dali, które jest bliżej i gdzie tak naprawdę mieszka Maciek (tylko że teraz przygotowuje Święto Radości Dzieci i jest kilka tygodni w Lijiangu) Wsiedliśmy do niewielkiego autobusu, stały 2, ale polecili nam ten, jako że niby bardziej komfortowy. I nasi nowi znajomi i my byliśmy tak zmęczeni po nocnych jazdach (oni też jechali nocnym, tylko że z innego miasta) że zmógł nas sen. Nie dało się niestety za bardzo pospać, bo nasz kierowca co chwila trąbił jak oszalały. Za każdym razem gdy mijał jakiś samochód trąbił straszliwie swym przeraźliwym klaksonem(wtedy szczerze tęskniłam za pianiem kuraków w Zueli) Stwierdziliśmy, że ma facet nieźle w czubie, bo ogólnie nikt na autostradzie się tak nie zachowywał … Nie mogliśmy się temu nadziwić. Spać się niestety nie dało, tym bardziej że siedzieliśmy na pierwszych siedzeniach, tuż za kierowcą … I właśnie gdy tak podśmiewaliśmy się z klaksonów naszego kierowcy, on wykonał manewr. Wyobraźcie sobie. Droga wygląda jak typowa autostrada, ma 2 pasy a po lewej pas zieleni. Jeden z pasów, prawy, został zamknięty, zagrodzony małymi pachołkami, bo w oddali widać roboty drogowe. Przed nami jadą może 2 samochody osobowe i duża, powolna ciężarówka. Nie wiem co naszemu kierowcy strzeliło do łba, że odbił między pachołkami (przy okazji kilka z nich taranując) na ten zamknięty, prawy pas, dodał gazu, wyprzedził ciężarówkę i gdy tuż przed faktycznymi robotami drogowymi odbił znowu na lewo … stało się.  Poczułam tylko uderzenie głośny huk i zobaczyłam jak od naszego lewego boku coś wielkiego się odbija i upada. Samochód. Mały busik, który leciał w powietrzu, by zatrzymać się na boku kilkadziesiąt metrów dalej… Byłam przerażona. Chyba nawet zaczęłam płakać. Ze złości na tego naszego idiotycznego kierowcę, który swoją chorą brawurą właśnie kogoś zabił. Tak mi się właśnie wydawało. Dachowanie i lot tego busika wydawały mi się tak straszne, musiało się stać coś złego. Wybiegłam z naszego autobusu, próbując sobie z przerażeniem przypomnieć zasady udzielania pierwszej pomocy. Na całe szczęście, dzięki Bogu, nie było to konieczne. W tym minibusiku był tylko 1 facet, która wyszedł z niego o własnych siłach. Był tylko w szoku i mocno zaskoczony, ale chyba nic mu się nie stało… Och, jaka byłam wściekła na naszego kierowcę. Nie dlatego, że czekało nas zapewne kilka godzin stania i czekania na policję, ale jak on mógł tak narażać ludzkie życie ??? Potem jednak chłopaki doszli do wniosku, że kierowca małego busika musiał zrobić ten sam manewr co nasz, bo nie było go w ciągu samochodów przed nami. A nasz nie spojrzał w lusterku myśląc, że za nim jest tylko ciężarówka i masz … Policja przyjechała po jakiejś godzinie, a po dwóch wszystko dobiegało końca. Nasz autobus w zasadzie nie został mocno uszkodzony. Okazało się, że może jechać dalej. Ku naszemu przerażeniu wsiadł do niego ten sam kierowca. Bałam się strasznie, ale nie było wyjścia, nie mogliśmy przecież zostać pośrodku autostrady…
To co zobaczyliśmy około kilometr dalej na przeciwnych pasach drogi spotęgowało mój strach do maximum. Straszny, potworny karambol. Pierwsze samochody to były wielkie tiry. Niektóre kabiny kierowców były zmiażdżone jak harmonijki, tam już musiałby się zdarzyć prawdziwy cud, by kierowcy przeżyli. Zrobił się oczywiście gigantyczny, kilkukilometrowy korek. Najgorsze jednak było to, że dalej, w odległości kilkuset metrów były kolejne roztrzaskane samochody – tych kierowców, którzy nie zdążyli wyhamować… Jak mogli nie zdążyć widząc to z daleka ? Łukasz wyjaśniał mi to już wcześniej, nawet niedawno gdy wspominaliśmy katastrofę polskiego autokaru pod Grenoble. Jak się jedzie z góry trzeba wbić jak najniższy bieg, hamować silnikiem. Tamten młody polski kierowca kierujący autobusem kilka lat temu we Francji był niestety zbyt mało doświadczony i nie wiedział, że z górki, przy takim obciążeniu maszyny, hamulce nie wytrzymują.  Widocznie ci kierowcy, którzy tutaj możliwe, że stracili życie, robili tak samo. Jechali na wysokim biegu, albo na luzie – i nie dawali sobie tym samym żadnych szans na wyhamowanie w takiej właśnie sytuacji… Żal mi było strasznie tych ludzi co pewnie zginęli, ale żal mi było również nas samych, bo bałam się, że zaraz podzielimy ich los. Nasz kierowca bowiem nie wykazał się jeszcze bowiem wystarczającym skretynieniem jak na jeden dzień. Pod górkę jechał na biegu 4, albo 5 w tempie 20 km na godzinę – mijało nas wszystko co się rusza. Z górki jednak nadrabiał straty, pędził na 4. albo 5., wyprzedzając nawet super szybkie samochody osobowe. Gdyby stało się coś takiego jak po przeciwnej stronie drogi, nie byłoby nawet po co próbować hamować… Byłam przerażona, chciało mi się płakać, a tego kierowcę miałam straszną ochotę pobić, wyrwać mu kierownicę i przekazać w ręce Łukasza. Co z niego był za debil kretyn, idiota,……, ……, ……..  Opracowałam plan wyskoku drzwiami bocznymi, które przez cały czas mieliśmy otwarte, bo w wyniku zderzenia z busikiem wysiadła nam klimatyzacja.
Modliłam się ściskając w jednej ręce medalik Matki Boskiej, który przed wyjazdem dostałam od Teściowej, w drugiej rękę Łukasza i … w końcu dojechaliśmy. Że też nie znam chińskiego zwymyślałabym tego kierowcę, napisałabym na niego zażalenie, zrobiłabym wszystko by przestał już wozić ludzi. Byłam wyczerpana tą podróżą. A czekała nas jeszcze 20-minutowa jazda podmiejskim autobusem do centrum Dali, gdzie mieliśmy znaleźć mieszkanie Maćka. Tym razem bez przygód.  Mieliśmy problemy ze znalezieniem kwatery Maćka, najpierw musieliśmy znaleźć pewien hostel, którego właścicielka miała nas do tego mieszkanka zaprowadzić. Nasze polskie telefony nie działały, na szczęście wpadliśmy na pomysł by przysiąść w restauracji i stamtąd  zadzwonić do Maćka ze skypea. Udało się i w końcu wszystko szczęśliwie odnaleźliśmy. Jane zaprowadziła nas do mieszkanka Maćka i jego żony – nareszcie byliśmy u tymczasowego kresu podróży. Jak dobrze. Sympatyczne mieszkanko, salon, pokój dziecięcy, sypialnia i jeszcze jeden pokój. Właśnie miałam go sobie obejrzeć, gdy serce stanęło mi w gardle. W tym pokoju ktoś siedział ! Para jakichś staruszków. Siedzieli nieruchomo, może myśleli że ich nie zobaczę ? Wykrztusiłam „Hei” i rzuciłam się do ucieczki. A tam co ? Drzwi wejściowe zamknięte, a Łukasz po drugiej stronie sprawdzał działanie klucza. „Otwórz, błagam cię” szepnęłam tylko. „Szybko, błagam”. Jak to w takich sytuacjach bywa Łukasz nie mógł przekręcić tego cholernego zamka. Mi w tym czasie setki myśli przebiegały przez głowę.” Jak to, kto to ? Pewnie ktoś się włamał i mieszka tu sobie, bo wie, że Maćka cały miesiąc nie ma. Już wiedzą, że ich widziałam, więc pewnie zaraz wyjdą i mnie sprzątną. Okno, wyskoczę oknem.” W tym czasie Łukasz wreszcie przekręcił klucz i wypadłam na klatkę schodową. Byłam uratowana … Łukasza wysłałam, by z nimi porozmawiał. Zbliżał się powoli, przed wejściem ukłonił lekko, powiedział „Hello”. Wszedł i zapalił światło … A tam … nie było żadnych dziadków, ale trzy posągi siedzącego buddy, w szalach . ;))))))  Nie wiedziałam już czy śmiać się czy płakać, ten dzień rozstroił mnie nerwowo …  Najpierw oko (zresztą cały dzień było nie do użytku i na dodatek pod wieczór drugie oko zaczęło mi ropieć, jak to pierwsze wczoraj), potem wypadek, cała ta koszmarna droga a na koniec jeszcze perspektywa zasztyletowania przez parę dziadków-włamywaczy … Jak tak dalej pójdzie w Chinach to ja tu na zawał zejdę …
Wieczorem strasznie chcieliśmy odpocząć i już nic nie robić, ale już wcześniej umówiliśmy się z tą dwójką Niemców. Poszliśmy więc. I dobrze, bo było miło, pośmialiśmy się, odprężyliśmy, umówiliśmy również na jutro, a potem skonani nareszcie poszliśmy spać…   
 
Łukasz
Powiem wam, że takiej akcji na drodze jeszcze nie widziałem. Nie mogę zrozumieć tych Chińczyków. Nie wiem jak to możliwe, ale oni chyba naprawdę są jak roboty i jak czegoś im nie powiedzą na kursie prawa jazdy to sami na to nie wpadną przez całe życie.
Co do samego wypadku. Siedzimy tuż za kierowcą, z racji tego co właśnie wyczynia obserwuję na bieżąco sytuację. Koleś ucieka na ten właściwy pas bo tuż przed nami już zaczynają się doły w asfalcie. I nagle metr od naszych foteli uderzenie, minivanik frunie przed nami kilkanaście metrów obracając się przodem do nas i upada bokiem z ogromną siłą. Kilka sekund konsternacji. Pewnie w tym vanie była cała rodzinka, nikt tu nie używa pasów… Nie ma czasu na rozkminy.  Na asfalcie ogromna plama, jestem pewny, że to benzyna. Trzeba wyjąć tych ludzi zanim wszystko się zapali. Wybiegamy, dotykam ręką plamy w biegu i wącham, to chyba jednak z chłodnicy, bogu dzięki. Zaglądam od góry do tej furgonetki, kierowca powoli się wygramola i widzę po reakcji tubylców, że w aucie nikogo więcej nie było. Dopiero teraz ogarniam, że z autobusu oprócz nas i kierowcy nikt nie wybiegł, a większość robotników, którzy prawie zostali zmieceni przez ten busik dalej skrobie sobie kilofami w asfalcie jak gdyby nigdy nic, po prostu koziołkujący samochód upadł dwa metry od nich.
Ciekawiło mnie jak to będzie, gdy przyjedzie policja. W sensie czy naszego kierowcę i tego drugiego agenta czeka 20 lat łagru, czy powiedzą im coś w stylu proszę podać sobie ręce na zgodę. Chyba stało się to drugie, nasz skośny Kubica zasiadł za kokpitem pewny siebie i powoził dalej w bardzo fantazyjny sposób. Pod górkę na 4. i prędkość roweru (czasem wbijał na sekundę 5. by z pomrukiem niezadowolenia stwierdzić, że coś chyba nie bardzo) a z górki na luzie i wyprzedzamy nawet BMKi bogatych chinolców.
A ten karambol po przeciwnej stronie… Takiej akcji nie widziałem jak żyję. Co jakieś 500 metrów dzwony na poziomie jeden tir zmiażdżony jak puszka po coli a dwa inne kołami do góry. W ogóle wszyscy TIRowcy jadą tu chyba z górki na luzie, bo w co drugiej ciężarówce dymi z kół jak z ogniska i bardzo wiele stoi na poboczu i polewają koła wodą. Naprawdę nie ogarniam…
Czajna to naprawdę BARDZO dziwny kraj.

4 komentarze:

  1. Mimo opisywanych tragedii, z rodzicami zaśmiewaliśmy się do łez - aż mnie boli brzuch :)
    Agata więcej optymizmu - w Chinach nie może być aż tak źle, w końcu to oni są pierwszą potęgą świata, a my dopiero za Murzynami :). Kocham opisy Łukasza :D

    OdpowiedzUsuń
  2. czyli małe GP Chin jakoś przetrwaliście :) brawo! a tego kierowcę dawać do F1. Niech się sprawdzi :]

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej, no to dwa tygodnie pękły błyskawicznie, a przygód całe mnóstwo, choć ta dzisiejsza wydaje się być wręcz szaloną kulminacją, oby akurat tego typu doświadczenia was już omijały w dalszej podróży. Cała wyprawa brzmi pasjonująco, szczególnie okraszona waszymi opisami i zdjęciami :) Przyznaję, że czytam wieczorami z wielkim zainteresowaniem i także ubawem z racji opisów Łukasza :D no i przenoszę się w zupełnie inną rzeczywistość dzięki wam :]

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna notka. Obie przygody mocarne, uśmiałem się. Robi się coraz ciekawiej, tylko tak dalej. :)

    PS. Swojskich krasnali ogrodowych też się boicie? :P

    OdpowiedzUsuń