wtorek, 21 września 2010

DZIEŃ 12., Loas na motorze





Luang Namtha, 18.09.2010

Dziś zerwaliśmy się skoro świt. Skoro świt oznacza w naszym wypadku 8.30, miało być godzinę wcześniej, ale zdążyliśmy przespać kilka budzików. Kuraki w nocy dokazywały jak szalone, Łukasz rozwalał jakieś puszki po pokoju, nad głową brzęczał mi komar (a może to była mucha?) – ogólnie, źle spałam … A dziś czekała nas długa wycieczka. Kolejny podbój okolicy na motorze! Tu w Laosie wypożyczenie skutera kosztuje tyle co w Tajlandii, a motoru taniej niż tam. Zdecydowaliśmy się więc na motor, co prawda o małej pojemności (na tym zna się Łukasz, ja to nie mam pojęcia), ale motor to zawsze motor ;)  Laos ma tak mało dróg, że za dużego wyboru nie mieliśmy, wybraliśmy się więc do jakiejś tam miejscowości poleconej przez naszego laotańskiego przyjaciela – Kampana (to ten co wiózł Łukasza do szpitala) I znów po drodze mijaliśmy dziesiątki chatek, uśmiechniętych dorosłych i dzieci, machających nam przyjaźnie i krzyczących swoje Sa Bay dee. Niektóre dzieci były takie kochane, na dźwięk motoru wybiegały pędem ze swych chatek i jak najszybciej krzyczały słowa powitania – żeby tylko nie zostać uprzedzonym…
Gdzieś w połowie drogi zobaczyliśmy na drodze bandę małych wojowników. W łapkach mieli małe kusze do połowu ryb, stare maski do nurkowania a na twarzach szerokie uśmiechy. Zrobili blokadę, zostaliśmy zatrzymani. A proszę bardzo – przez takich bardzo chętnie, jak na prawdziwych wojowników przystało, od razu podbili me niewieście serce. Przywitali się z nami każdy z osobna, a zapytani na migi czy mogę im zrobić zdjęcie wcale nie zaczęli uciekać. Musiałam wyjąć aparat z plecaka, och jacyż byli ciekawi jego zawartości ! Skoro byli wojownikami to musieli zdobyć łup wojenny. Po dłuższych targach, gdzie w grę wchodziły nasze okulary przeciwsłoneczne (dzieci na całym świecie je po prostu uwielbiają!), przewodnik, linki do przymocowywania plecaków do motoru, skończyło się na winogronach (nic więcej do jedzenia niestety nie mieliśmy) Aż im się oczy zaświeciły z radości. Zaraz zrobili kółko i zaczęli sprawiedliwy podział, każdy dostał może po 2, 3 kulki. Pozakładali sobie nasze okulary, ale rozumieli że musimy mieć je z powrotem. Ci odważniejsi uścisnęli nam rękę na pożegnanie po 4 razy. Byli tak czarujący, że chętnie dałabym im się porwać i spędziła z nimi, łowiąc ryby, resztę dnia, ale Łukasz marudził, że musimy już jechać. Na niego takie rzeczy nie działają …
Widoki były ładne, ale przeważał gęsty las, a mi brakowało soczysto zielonych pól ryżowych. Gdy zaczęliśmy się zbliżać do tej miejscowości pojawiły się i pola … Miejscowość okazała się średnio ciekawa, ale zjeść coś musieliśmy. Oczywiście wyboru za dużego nie było. Gdy już czekaliśmy na nasz obiad w jednej z knajpek podeszła do nas starsza kobiecina w pięknym tradycyjnym stroju.(my wymyśleliśmy sobie, że to kobiety z plemienia Akha) Dobrze wiedzieliśmy co ma do zaoferowania, bo już wczoraj wieczorem podeszła do nas podobnie ubrana kobieta i sprzedawała swoje wyroby – piękne, ręcznie robione bransoletki po bardzo przystępnych cenach. Aż grzechem było nie kupić – piękna pamiątka i wspomaganie lokalnych mieszkańców. Skusiliśmy się i wczoraj i dzisiaj. Niestety, kolejne dwie kobiety, które przyszły chwilę potem w tym samym celu, odeszły z niczym. Choć nie wiem jak byśmy chcieli, wszystkiego kupić nie możemy … Cechą charakterystyczną tych pań, prócz stroju oczywiście, są ich fioletowe zęby i dziąsła. Nie zajmują się bowiem tylko pleceniem bransoletek, ale … uprawą opium. Kiedyś robiły to legalnie, teraz jest to teoretycznie zabronione, ale skoro od małego to żują (bo tak nam się wydaje patrząc na ich buzie) to trudno to tak nagle rzucić.
W sumie w tej miejscowości najbardziej podobali mi się mnisi buddyjscy. Było ich bardzo wielu. Wyobraźcie sobie taki obrazek. Cudnie zielone pola ryżowe, w oddali szczyty gór, a obok tego wszystkiego przejeżdża  na rowerach grupa kilkunastoletnich mnichów w swych żarówiasto-pomarańczowych szatach – piękne. Szkoda, że ze mnie papparazzi jak z koziej dupy trąba i nie potrafiłam tego uchwycić na aparacie. 3 takich małych mnichów, idących pieszo, zapytałam czy mogę im zrobić zdjęcie, o dziwo nawet się zgodzili ;) Tylko zestresowany Łukasz krzyczał, żebym przypadkiem ich nie dotknęła (bo nie wolno!) Dalej nie mieliśmy celu, a w zasadzie jeden powstał: uciec przed deszczem. Więc na takich małych wiejskich drogach skręcaliśmy zawsze w stronę błękitnego nieba – bo na niebie toczyła się walka. Szło nam to całkiem nieźle, ale ostatecznie i tak jedna słaba chmurka nas dopadła.
Dotarliśmy m.in. do takiej prawdziwie najprawdziwszej laosańskiej wioski. Tzn. one wszystkie są prawdziwe i strasznie biedne, ale ta była jakaś taka wyjątkowa. Ludzie siedzieli w grupach przed swoimi domami, niektóre kobiety były nagie od pasa w górę – to chyba znak, że turyści nie zapuszczają się tam za często ;) I w tej właśnie wiosce oczarował mnie pewien chłopiec. Mijaliśmy całe mnóstwo cudownych, roześmianych dzieci, ale ten był po prostu wyjątkowy. Malutki, najwyżej 3-letni, szczuplutki, ale z wystającym brzuszkiem, cały goluteńki, jedynie z wielkim żółtym gwizdkiem u szyi. Machał do nas cały szczęśliwy, cieszył się jak tylko dziecko potrafi. To jeden z obrazów Laosu, który zostanie w moim sercu. Zdjęcia mu niestety nie zrobiłam, czasem zresztą nie warto psuć takich magicznych chwil aparatem…
Powrót upłynął spokojnie. Na odczuwaniu tego piękna, które nas tu w Laosie otacza. Jedyne co zakłócało moje bezgraniczne poczucie szczęścia to bolący mnie strasznie tyłek. Łukaszowi chyba też ten problem doskwierał, bo dziwnie się co chwila wyginał. Dotarliśmy szczęśliwie do domu koło 18.30.
To był nasz ostatni dzień w pięknym Laosie. Niestety.  Mamy wielką ochotę zostać tu dłużej, tym bardziej, że byliśmy tylko na północy, a jest pewnie jeszcze mnóstwo do przeżycia i doświadczenia na południu, ale nasza podróż trwa za krótko… Musielibyśmy mieć co najmniej pół roku, by ze spokojem sobie zwiedzić tą część Azji. A przejeżdżanie miast, tylko po to by je „zaliczyć” to nie w naszym stylu. Za to zauważyliśmy że z upodobaniem robi to wielu backpackersów. I tak widzimy, że trochę za dużo krajów sobie zaplanowaliśmy, czas leci tak szybko. Cieszę się jednak, że przez te 3 piękne dni w Luang Namtha udało nam się poczuć klimat północnego Laosu…
Laos jest dla mnie jak do tej pory największą niespodzianką tego wyjazdu. Nie spodziewałam się po tym kraju niczego specjalnego, nie jest specjalnie lubiany i popularny wśród turystów (jak już to głównie stolica czy spływ Mekongiem), a tymczasem nas całkowicie urzekł. Kraj przepiękny z cudownymi, uśmiechniętymi ludźmi. Niestety też bardzo biedny, ale mimo tej biedy ludzie cieszą się tym co mają. Nie jest może łatwe tak oceniać to z boku, ale wydają się być naprawdę szczęśliwi.  Bardzo, bardzo mi przypomina moją kochaną Zambię. I tak jak do Zambii mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę by zobaczyć te laotańskie uśmiechnięte twarze i usłyszeć: Sa Bay dee…

PS. W tym wydaniu bloga specjalna śmiała sesja Łukasza, "special for Borciu"

 Łukasz:
Północny Laos to bez wątpienia najbardziej „prawdziwy” rewir w jakim do tej pory byliśmy. Jest to w sumie dalej rejon słynnego Złotego Trójkąta, czyli mitycznego już obszaru bezprawia i uprawy narkotyków. Teoretycznie to już się skończyło, ale patrząc na te kobiety z gór nie sposób nie zauważyć, że rządowe zakazy swoje a ludzie swoje. U bardzo wielu starszych ludzi widać po całkowicie zniszczony zębach i prawie czarnych ustach, że hasz jest tu dalej w powszechnym użyciu. Ich zdeformowane twarze i puste oczy świadczą o tym, że z tą „haszyszową tradycją” naprawdę trzeba spróbować skończyć. Tylko jak, skoro wpadając w nałóg jako dzieciaki ci ludzie są właściwie straceni. W wioskach dalej noszą swoje tradycyjne stroje i nie ma to nic wspólnego z turystyką.
Najbardziej utkwi mi z Laosu obraz naszej „pacyfikacji” jednej z wiosek znajdujących się praktycznie na granicy z Birmą. Może to totalnie tandetne porównanie, ale wszystkie te chatki i ludzie wyglądają jak z tych amerykańskich filmów o Wietnamie. Jedziemy motocyklem przez jakieś krzaczory ścieżką typu rowerowego i nagle wpadamy w pędzie w samo centrum wiochy. Bambusowe chatki, półnagie kobiety robią jakieś pranie, dzieciaki bujają się na bambusowych huśtawkach a pod kołami pląta mi się stado tych ich małych czarnych świń i kurczaków. Praktycznie taki nagły wjazd na chatę w polskim stylu. Wszystkie oczy na nas, totalna konsternacja. Przez chwilę nie jestem pewny, czy dzisiaj będziemy robić za gości czy kolację. Ale szybko się ogarnęli i zaczęli z uśmiechami krzyczeć do nas te swoje powitalne sa ba dee.
Lao jest wporzo… 
Wracając to tego spotkania z ziomkami. Trochę sobie porozmawialiśmy, jak to starzy Polacy na laotańskiej emigracji mają w zwyczaju. I tak po wymianie zdań z zawodowymi włóczęgami powiem wam, że ciężkie jest życie backpackersów. Mam tu na myśli dzisiejsze czasy i całą tą globalizację i komercjalizację. Chodzi o to, że ta słynna dewiza backpackerska „bądź podróżnikiem, nie turystą” jest coraz cięższa do wykonania. No, ale kto ma sobie poradzić z tym zadaniem jeśli nie my, Polacy?

1 komentarz: