piątek, 10 września 2010

DZIEŃ 3., Bangkok i kogo poznaliśmy w nocy.

Prawie jak nasza Galaxa

Przekaska - nalesnik z bananami i kokos - pyszne ;)

Nie wiem co, ale ladne !

Lezacy budda ;)


Z naszym panem kierowca i jego tuk tukiem
Bangkok, 09.09.2010. godz. 23:30
No cóż, wczorajszy wieczór upłynął nam bardzo miło. Pisanie w klimatycznym barze przy muzyce na żywo i muszę dodać – bardzo dobrej muzyce. Całe szczęście, że mieliśmy w sobie nową dawkę pozytywnej energii, bo inaczej ciężko by było przetrwać tą noc. I tak było ciężko, w zasadzie był to taki mały koszmarek. A wszystko za sprawą naszych małych lokatorów których obecność odkryliśmy gdy po prysznicu mieliśmy się kłaść do łóżka. Jeden rzut oka na pierwszego gościa i już dobrze wiedziałam z kim mam do czynienia: pluskwa. I nagle stało się jasne skąd te małe brązowe plamy na prześcieradle, którymi się wcześniej nie przejmowaliśmy, bo mamy przecież własny sprzęt do spania … Nie było się co łudzić – ta pluskwa nie była jedyna, po chwili zaczęło wychodzić ich więcej. Była 23, za późno by szukać nowego miejsca do spania, więc postanowiliśmy podjąć wyzwanie i walczyć. Najpierw wybiliśmy tyle ile się dało (choć Łukasz w tym głębszego sensu nie widział), wysmarowaliśmy się cali muggą, zapaliliśmy wszystkie możliwe światła (ponoć pluskwy światła nie lubią) i wpakowaliśmy do poszwy. Do poszwy na kołdrę, zamykanej na zamek. Miał to być idealny patent na pluskwy, żartowaliśmy sobie w domu, że to załatwi sprawę (kolega Miki, który był rok temu w podobnej podróży opowiedział nam co nieco o właśnie tym problemie) Ale wtedy, w Polsce nawet przez myśl mi nie przeszło, że to może zdarzyć się naprawdę. Niestety… Wpakować się nam obojgu w tą poszwę, przy Łukasza 1,9 m, zapiąć się, względnie wygodnie ułożyć wcale nie było łatwo. Po 20.okropnych minutach spojrzeliśmy na siebie znacząco, czerwoni jak buraki, ledwo oddychający – spać tak się nie da – musieliśmy wystawić chociaż głowy. Z tego wszystkiego zasnąć nie mogliśmy, postanowiliśmy więc uspokoić się jakimś filmem na kompie. Trochę pomogło, bo film (bardzo dobry zresztą) „Kto nigdy nie żył” uświadomił nam, że ludzie mają dużo większe problemy niż głupie pluskwy. W czasie filmu przyuważyłam nowych znajomych, nie pluskwy, a takie małe jakby pajączki. Gdy jednego zabiłam na próbę – okazało się że już ma w sobie krew – któregoś z nas zapewne … Ogólnie szczegółów oszczędzę, ale ani zasnąć ani spać nie było łatwo ;( Tyle dobrego, że do pobudki zostało nam jakieś 6 godzin, bo musieliśmy wstać o 8 i jechać do ambasady. Gdy obudziliśmy się rano i zauważyliśmy, że jednak żyjemy, zebraliśmy się tak szybko jak to było możliwe i ruszyliśmy do ambasady. Po dość długiej jeździe wpierw taksówką, potem szybką koleją i metrem dotarliśmy na miejsce. Podanie o wizę złożyliśmy szybciutko i pędziliśmy z powrotem do hotelu, by zabrać nasze rzeczy i jak najszybciej się stamtąd wynosić (choć początkowy plan był taki, by zostać tam 2 noce) Przy szukaniu nowej kwatery kierowaliśmy się jednym: by nie było pluskiew. Zaglądaliśmy więc pod materace, za łóżka, szukaliśmy śladów na pościeli. Miejsce na które się w końcu zdecydowaliśmy, przynajmniej pozornie, zdaje się być wolne od insektów. Ale i tak boję się iść spać ;( Dochodzi 24, jesteśmy bardzo zmęczeni oboje, a siedzimy w tym samym barze co wczoraj (Green House, serdecznie polecam!) i znów słuchamy muzyki na żywo.
Oczywiście dzień nie minął nam tylko na szukaniu kwatery. Po jej znalezieniu postanowiliśmy wybrać się na małe zakupy, ewentualnie odwiedzić jakieś świątynie. Nie zdążyliśmy dobrze wyjść z naszego nowego hostelu, a pojawił się pan kierowca tuk tuka (to taka 3-kołowa motorynka, która służy tu za taksówkę). Jest tu ich oczywiście całe mnóstwo, nagabują turystów na każdym kroku, ale on był pierwszym którego obdarzyliśmy uwagą i wdaliśmy się w rozmowę. Taka poczciwa twarz, ciężko było odmówić gdy proponował, że za 10 batów od osoby (czyli jakieś 90 groszy) zawiezie nas gdzie chcemy. My oczywiście aż tak naiwni nie jesteśmy, by wierzyć w takie bajki, Łukasz bardzo dobrze wiedział z forów, że takie wyprawy tuktukiem kończą się kilkugodzinnym krążeniem po przeróżnych sklepach (oczywiście wbrew woli przewożonego) i zmuszaniem go do zakupów. A mimo to zdecydowaliśmy się w końcu spróbować – wydawało nam się to takie „tajskie” ;)
Pierwszym przystankiem były rzeczywiście jakieś „zabytki”, jeśli tak można mówić o dwóch wielkich posągach buddy – leżącego i siedzącego, które przypominały przerośnięte plastikowe figurki. Tam przy tych buddach zagadnął nas taki miły pan, chyba strażnik. Mówił jak istotni są dla nich turyści, że trzeba ich (nas!) chronić, pomagać na każdym kroku. A tymczasem są źli Tajowie, którzy próbują wycyckać turystów z kasy, oszukać ich. Dlatego państwo, by temu zapobiec stworzyło rządową agencję TAT, miejsce gdzie każdy turysta otrzyma potrzebną mu pomoc, dowie się o najlepszych i najtańszych noclegach połączeniach autobusowych, itp. Chciał nam zaznaczyć na mapie gdzie ta agencja się znajduje, ale okazało się że nasz tuktuciarz już to prędzej zrobił – jako jeden z naszych punktów do zwiedzenia tego dnia. Strażnik buddy był tak przekonywujący i szczerze zatroskany, że aż się wzruszyłam jego bezinteresowną pomocą – i pomyślałam, a w zasadzie oboje pomyśleliśmy, że Tajlandia to jednak wspaniały kraj dla turystów – z takim nastawieniem zwykłych mieszkańców … Wsiedliśmy do tuk tuka i pojechaliśmy do tej słynnej agencji TAT. Wystarczyło przekroczyć próg, by wszystko stało się jasne. Był to gruby wałek, na którego pewnie nabiera się wielu turystów. Nagle stało się jasne, że strażnik buddy, tuktuciarz i ci tutaj mają jeden wspólny interes: by tacy jak my kupili sobie wycieczkę. W sumie nie musieliśmy wykazać się nie wiadomo jakim sprytem, by to odkryć ;) Bo podczas gdy strażnik Buddy zagrał swą rolę doskonale, tuktuciarz również uśmiechając się mile i wożąc gdzie trzeba, to pan „mruczek” z agencji położył ich wszystkich. Siedząc tam u niego i słuchając jego mruczenia musiałam mocno się powstrzymywać by nie wybuchnąć mu śmiechem w twarz.  Cała jego prezentacja wyglądała mniej więcej tak: „(…) i zobaczycie słonie, mhhhhmmmmm, i wodospad mhhhhmmmmmm, i piękny las mhhhhhmmmmm” Jest to niestety rzecz, której nie da się opisać. Jego mruczenie – bezcenne.
Pan tuktuciarz wydawał się mocno rozczarowany, że jednak nie zdecydowaliśmy się na wykupienie tego 3 razy droższego niż normalnie biletu do Chang Mai, ale powiózł nas w kolejne miejsce. Łukasz się sprzeciwiał – ale mnie to zaczynało mocno bawić. Zresztą – biedny pan tuktuciarz – on przecież z tego żyje, tak jak żyją taksówkarze w Egipcie i pewnie mnóstwie innych miejsc na świecie, że niby przypadkiem i po drodze zawożą turystów do sklepów. Na szczęście przecież nie trzeba nic w tych sklepach kupować ;) Wystarczy pooglądać. A jednak w kolejnym miejscu, eleganckim salonie krawieckim, stwierdziłam, że sztukę sprzedawania opanowali tam do perfekcji. Sprzedający był świetny i gdyby nie fakt, że przez następne 3 miesiące musielibyśmy to dźwigać na grzbiecie, może zdecydowalibyśmy się na zamówienie garnituru, albo choć koszuli szytej na miarę. Nawet nie dlatego, że tak nam się te garnitury spodobały, ale z szacunku dla sprzedających. Byli sprytni, próbowali na wiele sposobów, ale ostatecznie wyszliśmy z niczym. Nie zmieniliśmy niestety wizerunku Polaków w oczach tego designer’a garniturów, który powiedział wprost: wy Polacy i tak nic nigdy nie kupujecie. Biedny nasz pan tuk-tuciarz mało się nie załamał jak nas zobaczył znów z pustymi rękami. Już chyba stało się dla niego jasne, że my to nie ten sort turystów, ale spróbował jeszcze raz. Zawiózł nas do olbrzymiego salonu jubilerskiego, gdzie najpierw oglądało się pracujących przy wyrobie biżuterii ludzi (co nie powiem, było bardzo ciekawe), a potem musieliśmy przechodzić przez dziesiątki sal przy asyście pani z przyklejonym do twarzy uśmiechem, która nie opuszczała nas ani na moment. Jej również nie udało się nas na cokolwiek namówić. Na szczęście nasz kierowca zrozumiał, że oto nasza podróż dobiega końca i zawiózł nas grzecznie w miejsce, o które prosiliśmy. Nawet nie wycenił tej naszej wycieczki po mieście, mogliśmy zapłacić ile chcieliśmy. Suma sumarum byliśmy zadowoleni: jazda takim tuk tukiem to świetna sprawa, uśmialiśmy się z tych wszystkich naszych sprzedawców. I tak jak nikt nie poleca wsiadania do tuk tuka to ja owszem, było wesoło ;)
Dalej wzięliśmy łódkę, która jest tu normalnym środkiem lokomocji i popłynęliśmy najbrudniejszą rzeką jaką w życiu widziałam. Obrzydliwa, szara, mętna woda przekonała mnie do końca, że to miasto jednak nigdy nie będzie należało do moich ulubionych. Mijaliśmy rozpadające się nabrzeżne slumsy, wszystko cuchnęło, a tuż obok wyrastały olbrzymie drapacze chmur i nowoczesne budynki. Taki kontrast pewnie wielu może się wydać interesujący, mnie jednak przeraża … Wielu ludzi chodzi w maskach, pewnie chronia sie od smogu, ktorego w Bangkoku jest chyba najwieksze stezenie na calym swiecie. Chcę stąd uciekać jak najszybciej… Dalsze zakupy tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Tyle się nasłuchaliśmy o Tajlandii jako raju zakupowym, specjalnie nie brałam prawie żadnych ciuchów z Polski, a tu … nic szczególnego ;( Po jakimś czasie, a dziś chodziliśmy prawie 5 godzin po targach, centrach handlowych tych obskurnych i najelegantszych w mieście –  przyznam szczerze: mam dość. Te centra sa przeogromne, sa tu nie setki ale tysiace sklepow, stoisk. A wszystkie podobne i sprzedajace to samo. Liczylam na kupno plecaka, a tymczasem widac golym okiem, nawet kogos kto sie tak nie zna na sprzecie jak ja, ze te ich North Face czy Wolfskiny to tandetne podroby. Bolą mnie oczy, nogi, a te wielogodzinne zakupy skończyły się zakupieniem tylko i wyłącznie pary sandałów (dla których to właśnie tyle godzin na tych zakupach spędziliśmy. Marzyłam o jakichś wygodnych Ecco, czy czymś podobnym, a tu tymczasem 99,9 % butów  sklepach i na straganach to totalne plastiki … Skończyło się, w ostatnim sklepie, na śmiesznych sandałach z „wypustkami” za całe 200 batów (ok. 18zł).
I tak nam właśnie minął nasz drugi dzień w Bangkoku. Dzień fajny, bo jak może być inaczej, ale ogólnie to chcę stąd jak najszybciej wyjechać. Mam nadzieję, że jutro to nam się uda …

1 komentarz:

  1. Historia z pluskwami mocarna. Ale zamiast filmu typu "Kto nigdy nie żył", mogliście np. obejrzeć "Atak zmutowanych pluskiew-gigantów". Potem małe pluskiewki nie robiłyby już na Was najmniejszego wrażenia. :)

    OdpowiedzUsuń