środa, 15 września 2010

DZIEŃ 8. – Mae Salong, dla takich widoków warto było jechać pół świata.


Chiang Rai, 14.09.2010, godz. 22.00
Dziś przeżyliśmy jak do tej pory zdecydowanie najpiękniejszy dzień tutaj… I nie była to żadna zorganizowana wycieczka, ale nasza własna, niepowtarzalna, oczywiście przy okazji niskobudżetowa wyprawa. A wszystko dzięki temu, że Łukasz ma małego hopla na punkcie motorów.
Zdecydowaliśmy się skorzystać z jednej z największych zalet Tajlandii – śmiesznie tanich wypożyczalni skuterów. Wypożyczenie skutera na 24 godziny zaczyna się od 150 batów, czyli ok. 13 zł. Za to wypożyczenie motoru to już troszkę kosztowniejsza sprawa, choć nadal niewiele (ok. 60 zł). Zdecydowaliśmy się na coś pośredniego, dobry skuter hondy, ze skrzynią biegów, za ok. 30 zł. Jeszcze w wypożyczalni zapytaliśmy o jakąś fajną trasę, którą moglibyśmy zrobić w jeden dzień. W wypożyczalni, jak to w tego typu miejscach zwykle bywa, stwierdzili że najlepiej jeździć po mieście i najbliższej okolicy, ale przy okazji wygadali się, że miejscowość Mae Salong jest piękna. Ale że nie powinniśmy tam jechać, bo to góry i skuter może nie dać rady. No to już wiedzieliśmy gdzie się wybierzemy ;) Najpierw mknęliśmy ok. 30 km autostradą i już można było podziwiać prawdziwą Tajlandię. Pola uprawne, wzgórza, mieniące się zlotem świątynie Buddy. Ale prawdziwe piękno było dopiero przed nami. Gdy odbiliśmy od głównej drogi zatrzymaliśmy się by zatankować. Tam uświadomiliśmy sobie, że w zasadzie prawie nie mamy już pieniędzy, a Tajlandia to zdecydowanie nie Norwegia, gdzie wszędzie można płacić kartą. Na benzynę jeszcze nam starczyło, ale trzeba było szybko coś wymyśleć. Wróciliśmy się do najbliższej miejscowości i choć ja w to nie wierzyłam znaleźliśmy tam bankomat. Drogę wskazała nam sympatyczna pani, która po podjechaniu bliżej okazała się być panem … Dużo tu ich w Tajlandii, naprawdę …
Z gotówką w portfelu mogliśmy wyruszyć na trasę. Droga dobra, samochodów za wiele nie było, mogliśmy rozkoszować się mijanym krajobrazem. Pogoda była piękna, mieliśmy krótkie koszulki (ja na ramiączkach) i w czasie jazdy było idealnie, bo wiatr dawał ochłodę przed piekącym słońcem. Odbiliśmy do małej drogi prowadzącej do jednego z wielu tutaj, wodospadów. Zaczynało być troszkę krucho z czasem, więc przeszliśmy się wzdłuż wodospadu tylko kawałeczek, co jednak wystarczyło by Łuki prawie stracił oko. Zaatakowała go wystająca bambusopodobna gałąź, na szczęście „tylko” zrobiła mu małą szramę koło oka i troszkę rozcięła czoło. Trzeb było ruszać dalej, bo jeszcze nie dotarliśmy do tej „właściwej”, na mapie wijącej się jak wąż drogi, która miała nas zaprowadzić do Mae Salong. Było ostro, choć to w zasadzie Łukasz powinien się wypowiedzieć w tej kwestii, bo ja sobie spokojnie siedziałam z tyłu i podziwiałam nieziemskie widoki. Droga była tak stroma, że chwilami myślałam, że już nie podjedziemy. Już po kilku minutach pod nami były wielkie przepaście, a my nadal nie przestawaliśmy piąć się w górę. W końcu dotarliśmy do pierwszej miejscowości, wysoko, wysoko w górach. I to była pierwsza, całkowicie tajska i nieskomercjalizowana miejscowość jaką mijaliśmy. Kilka bambusowych chatek na palach, w których mieszkają całe rodziny, biegające po drodze kury, psy (w Tajlandii widziałam już setki psów, zabiedzonych, wychudzonych, mieszkających na ulicy, które leżą bez ruchu i patrzą na ludzi strasznie smutnymi oczami. Nigdy nie szczekają. W tej miejscowości pierwszy raz widziałam choć odrobinę radośniejsze, szczekające psiaki!) Oczywiście brak jakiegokolwiek sklepu. Ale byliśmy tam szczęśliwi. Czuliśmy, że wreszcie jesteśmy w miejscach, o których odwiedzeniu cały czas marzyliśmy. To było to! Pojechaliśmy dalej, w końcu dobiliśmy do takiej trochę lepszej drogi. Mijaliśmy miejscowości, już troszkę bogatsze, z murowanymi domkami. Wzdłuż drogi szły dziesiątki dzieci – wracały pewnie ze szkoły, w swoich szkolnych mundurkach przywodziły mi na myśl Zambię i dzieci, które tam poznałam. Tylko te dzieci tutaj są mimo wszystko bogatsze. One nie borykają się z głodem i chorobami takimi jak HIV. I bardzo, bardzo się z tego powodu cieszę. Tak dobrze było popatrzeć na ich roześmiane, beztroskie buzie. Miałam niesamowitą ochotę robić im zdjęcia, ale się powstrzymałam, przecież to niegrzeczne… Ale co się napatrzyłam to moje. W końcu dotarliśmy do Mae Salong – miejscowości, takiego ala kurortu położonego wysoko, wysoko w górach (wysokość ok.1600 m.n.p.m.) Nie wiedzieliśmy tam jednak ani  jednego turysty, nie jest to bowiem szczyt sezonu. Tam zatrzymaliśmy się na obiad w śmiesznej chińskiej restauracji. Wywołaliśmy poruszenie, bo jako jedyni klienci sprawiliśmy że do kuchni ruszyła cała rodzina, mama, babka i trójka dzieci. Kroili, siekali, biegali po składniki jak oszalali, aż w końcu dostaliśmy …nie to co zamawialiśmy. Albo inaczej: potrawy w menu były błędnie przypasowane do obrazków. A oni tam ani słowa po angielsku (Łukasz zamówił do picia colę, ja nic, a dostaliśmy dwie wody mineralne;) ) Jedna z tych potraw wydawała się nawet smaczna, ale obie były bardzo pikantne, jak dla nas oczywiście. Na końcu głowili się godzinę nad rachunkiem, cała rodzina wyrywała sobie kalkulator, by przypadkiem nas o za mało nie orżnąć. Suma sumarum, z przedziwnymi pozycjami na rachunku, zapłaciliśmy o jakieś 40 batów za dużo. Niech już im będzie ;)
Choć wydawało mi się to niemożliwe, dalej było jeszcze piękniej. Te widoki, wzgórz z przeróżnymi odcieniami zieleni, dolin, niebieskiego nieba, po prostu zapierały dech w piersiach. Nie potrafię ich opisać, jestem też za słabym fotografem, by zdjęcia oddały ten klimat. Ale wiem, że czułam niesamowite szczęście patrząc na to piękno. Do tego widzieliśmy prawdziwych mieszkańców tych terenów, szczególne wrażenie robili ci pracujący przy zbiorach herbaty. Bo tamte tereny właśnie z tego słyną, prędzej uprawiali tam opium, ale w końcu przerzucili się na herbatę. Ciekawe jest również, że większość mieszkańców tam to rdzenni Chińczycy – konserwatyści którzy osiedlili się tu gdy komuniści przejęli władzę w Chinach i stąd planowali uderzyć ponownie. Nigdy im się to nie udało – więc zostali. Niektórzy noszą wciąż tradycyjne stroje …
Aż nie chciało nam się stamtąd odjeżdżać, ale trzeba było. Robiliśmy wielką pętlę, więc tym razem sunęliśmy ostro z górki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Buffalo wodne i aż się zatrzymaliśmy by zrobić im zdjęcia. Ja mało nie przypłaciłam tego zawałem serca, bo wydawało mi się, że jeden z nich rusza do ataku na mnie (a one posturą przypominają żubra) To jednak pokojowo nastawione, urocze, ociężałe ssaki i przeszły sobie koło nas obojętnie.
Droga powrotna – bez zakłóceń, jeśli nie liczyć tego, że pod koniec zaczęło padać i ostatnie 15 minut sunęliśmy w deszczu. I tak mieliśmy niesamowite szczęście do pogody, bo dzień był przepiękny, choć widzieliśmy przez cały dzień raz bliżej, raz dalej, szare deszczowe chmury. Jak byliśmy w chińskiej restauracji to akurat padało. Pogoda była aż za piękna, bo tak sobie spaliliśmy, Łukasz ręce, ja ręce i dodatkowo ramiona, że każdy ruch sprawia nam ból … Deszcz, który zaczął padać pod koniec naszej drogi już nie przestał. Powoli zaczynamy sobie uświadamiać co oznacza pora deszczowa. Jak również fakt, że nadal tutaj trwa ;(
Dzisiejszy dzień, w tydzień po wyjeździe z domu, był na razie zdecydowanie najpiękniejszy. Już będziemy się starać nie dawać naciągać na żadne gibbony (to była ta nasza latająca dżungla) tylko tam gdzie to możliwe brać motor. To najlepszy, najpiękniejszy sposób na zwiedzanie świata. Choć niestety nie powiem, że najbezpieczniejszy … I tu muszę publicznie pochwalić mego kochanego męża, że jest takim fantastycznym kierowcą, że mnie wozi (choć, o zgrozo, panuje tu ruch lewostronny!) bezpiecznie i pokazuje te piękne miejsca. Nie ma co, szczęściara ze mnie ;)

Łukasz:
W końcu udało się zacząć prawdziwe przeprawy. Specyfika tego rejonu powoduje, że bez własnego środka transportu zostaje właściwie tylko familiada na słoniku, albo trekking z przewodnikiem z zachodniej firmy za naprawdę duże pieniądze. Także dobra mapa i jakieś jeździło to podstawa w podróży na własną rękę.
Co do jeżdżenia po Tajlandii to oczywiście dość ostra partyzantka no i ten lewostronny ruch. W WB jest ruch lewostronny i reguła prawej ręki (jeśli się mylę to niech mnie ktoś poprawi) tu natomiast (chyba) reguła lewej ręki. Ogólnie ja przyjąłem zasadę nie ufaj nikomu i próbuj przetrwać. Jednak ruch i stan dróg wymusza tu, że porównując do Europy, jeździ się tu raczej wolno.
Trochę już drażni mnie i zatapia resztki męskiej dumy ciągłe wypożyczanie takich pierdzikółek, ale tak naprawdę tutaj to najsensowniejsze rozwiązanie. Ta honda, którą wypożyczyliśmy to tak naprawdę raczej lekki motocykl wyglądający skuteropodobnie niż skuter. Na jeden dzień nic lepszego w tych warunkach nie trzeba a i normalna skrzynia i łańcuch powodują, że trzeba się naprawdę postarać, żeby to zepsuć, no i jest dużo tańsze do wyposzczenia  niż lekki krosik. Na porządne jeżdżenie przyjdzie jeszcze czas…
Co do wczorajszej wyprawy, to od siebie dodam tylko, że nigdy nie widziałem tak stromej utwardzonej drogi. Ma to rację bytu bo tu nie ma zim, ale zwykły samochód raczej pod coś takiego nie da rady podjechać.  Te wodne woły to zapewne „pokojowo nastawione, urocze, ociężałe ssaki”, jednak do czasu, gdy władujesz się w takiego bysiora stojącego za zakrętem. Myślę, że ich dobrotliwe pyszczki mogą wtedy zmienić  nieco swój wyraz a pokojowe nastawienie ulec pewnemu nadwątleniu.
Ogólnie im dalej na północ, tym bardziej dżunglowato i fajnie. Mam też dzięki uprzejmości chińskich imigrantów nawroty larwy mekondzkiej. Zaczęło też lać właściwie non stop. Ogólnie tajlandzko-laosański hardcore zaczął się na dobre!  

Kawalerka ? Kurnik? Buda dla psa ? Ciągle się zastanawiamy ...

Satelita musi być ;))


7 komentarzy:

  1. No właśnie, nie pisaliście dotąd ani słowem o tych słynnych tajlandzkich prostytutkach-transwestytach, którzy/które mieli/miały stanowić główną atrakcję pierwszego etapu wyprawy. :)

    Rolnicy pracujący na polach herbacianych wyglądają niewątpliwie fajnie z perspektywy turysty, ale czekam też na relację "z drugiej strony", gdy w Kambodży zagonią Was do zbierania ryżu. :)

    "Mama, babka, trójka dzieci"? Znaczy, taki matriarchat? :) I moim zdaniem dwie wody mineralne za jedną colę to uczciwa wymiana. :)

    "Familiada na słoniku" rządzi. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. PS. I dawać więcej zdjęć Łukasza, bo na razie jest 17:10 dla Agaty. :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Borciu, przecież nie bez kozery jest powiedziane "płeć piękna" - to co Ty się równouprawnienia w tej kwestii domagasz ? Oj, za bardzo się znorweszczyłeś ;))

    OdpowiedzUsuń
  4. Cicho! Domagam się śmiałych zdjęć z Ł.! :P

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha, Borys chce zdjęć Łukasza! A jednak wolisz chłopców, Borciu;) Elf się ucieszy
    Mam nadzieje, że Łukasz już lepiej się czuje:-*
    <3

    OdpowiedzUsuń
  6. Borys, wiedzialam, ze mnie nie zawiedziesz!
    Lukasz, nie chorowac! zwiedzac! ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Przy tej relacji muszę koniecznie napisać parę słów. Otóż męczę się okrutnie czytając te fantastyczne opisy!! Ja tu w nuuudenj pracy, a Wy tam daleko wolni i szczęśliwi... Już włąsciwie postanowiłem przestać czytać, jednak ciekawość świata zwycięża:)
    POWODZENIA!!!!

    PS
    Agatko - w kasku wyglądasz jak pilot F16 - BOSKO:)

    Krzysztof

    OdpowiedzUsuń