czwartek, 30 września 2010

DZIEŃ 22., Rozwód + poznajemy Matta i Chelsie.

Shangrila, 28.09.2010

Dzisiaj Łukasz naprawdę się wczuł i obudził mnie naprawdę wcześnie. Chyba
ambicja, że wczoraj nie zrobiliśmy całej trasy, mu spać nie dawała i chciał
to sobie odbić dzisiaj. Ja się nie sprzeciwiałam, bo co się będę kłócić,
potulnie wstałam, zjedliśmy śniadanie i o 8:40 byliśmy na trasie. Pogoda
dzisiaj była trochę bardziej niepewna, baliśmy się że będzie padać, ale
szczęście nas nie opuszczało i wyszło słońce. Choć czy ja wiem czy aż takie
szczęście ? Łukasz sobie wczoraj spalił kark i marudził, mi przypiekło nos,
a jakby tego było mało wyskoczyło mi wielkie zimno. Ja po prostu nie wiem co
ja takiego zrobiłam, że ciągle mnie coś w tej podróży oszpeca. Oczy jak u
żaby, jakieś wielkie pryszcze, teraz to okropne zimno. Chyba Łukasz mi
jakieś świnie podkłada, a ja przecież wcale nie miałam zamiaru wyrywać
Chińczyków (naprawdę nie ma na kim oka zawiesić!) No trudno, będę musiała
jakoś to przeżyć.

Dzisiejsza trasa była już bardzo, bardzo spokojna. Taki spacerek z pięknym
widokiem na świat. Mijaliśmy wodospady, pola z pasącymi się krowami i
kozami, a po kilku godzinach takiej wędrówki doszliśmy do końca. To znaczy
może to nie jest taki koniec końców tego wąwozu, ale w sumie zapuszczać się
dalej raczej nie ma po co - idzie się drogą, widoki coraz mniej zachwycające
i po jakiejś godzinie dochodzi się do kolejnego Guesthouse'u. Miejsce gdzie
dotarliśmy było w zasadzie miejscem docelowym większości turystów. Był tam
duży guesthouse (Tina's gh), gdzie kupiliśmy najtańszy makaron i colę.
Kosztowało to 13Y, a sprytny kilkunastoletni kelner zażądał od nas 20Y. Gdy
zaoponowaliśmy i stwierdziliśmy, że idziemy zajrzeć do menu. uciekł.
Zapłaciliśmy więc komu innemu - 13Y, teraz naprawdę każdy grosz był dla nas
dość istotny.
Do tego miejsca dotarliśmy koło 12, idealnie by sobie spokojnie usiąść i
odpocząć. Ale Łukaszowi było mało wrażeń. Stwierdził, że niesamowicie mu
zależy, by zejść na sam dół wąwozu, gdzie w wodzie jest kamień, z którego,
wg legendy, tygrys przeskoczył na drugi brzeg wąwozu. Zgodziłam się
grzecznie i potulnie, bo przecież musiałam choć spróbować zadowolić mego
wiecznie niezadowolonego męża. Ale już po kilku minutach wiedzieliśmy, że to
zadowolenie Łukasza będzie go drogo kosztować. Droga była straszna, tak
jakby się schodziło setki metrów pionowo w dół. Schodzić się jeszcze jakoś
schodziło, ale oboje woleliśmy nie myśleć co będzie przy wchodzeniu z
powrotem. Łukasz patrzył na mnie przerażony, bo wiedział, że to będzie
grozić rozwodem. W końcu po jakiejś godzinie byliśmy na dole. Muszę
przyznać, że nawet fajnie tam było. Woda jak oszalała rozbijała się o skały,
znikała w wirach wodnych, próba kąpieli tam to było pewne samobójstwo.
Miejsce świetne, choć było tam za dużo Chińczyków cykających fotki jak
szaleni. Ale perspektywa wchodzenia trochę nam obojgu nie pozwalała się
wyluzować.
Na szczęście strach ma wielkie oczy i wspinanie się pod górę, co myśleliśmy
że zajmie nam co najmniej 2 godziny, zajęło nam tylko 40 minut. Po drodze
oczywiście miałam ochotę zabić Łukasza, bo nie tyle co doskwierało mi
zmęczenie, co od wysiłku poskręcały mi się całe wnętrzności po tym zjedzonym
niedawno makaronie i już sama nie wiedziałam którędy chce one ze mnie wyjść
(wybaczcie, że tak obrazowo) W końcu dotarliśmy na górę, ale tym razem mogę
przyznać otwarcie i szczerze: byłam wykończona, spragniona i jedyne o czym
marzyłam to prysznic i normalna toaleta. Ale że byliśmy w czarnej d.. to
moje marzenia nie mogły zostać spełnione i zamiast tego musiałam wpakować
się w małego busa, który miał nas wywieźć z powrotem do cywilizacji.

Bus jechał drogą, która jest budowana wzdłuż całego wąwozu od ponad 20 lat.
Po kiego grzyba ta droga - nikt nie wie. Natura jednak ma swoją siłę i wolę
i tak łatwo się nie poddaje, a pomysł takiej drogi wcale jej się nie podoba.
Co jakiś czas zawalają się fragmenty wybudowanej już drogi, w setkach, jeśli
nie więcej można liczyć śmiertelne wypadki wśród pracujących przy budowie
robotników. A droga wygląda generalnie tak, jakby budowę rozpoczęto miesiąc
temu i szczerze nie sądzę, by kiedykolwiek ją ukończyli. Droga w pewnym
sensie piękna, ale koszmarna. Trzęsło niemiłosiernie, co na moje poskręcane
wnętrzności niestety nie działało jak balsam, na dodatek ciągle
podjeżdżaliśmy nad samą krawędź przepaści. Myślałam, że umrę ze strachu. Z
tej perspektywy wąwóz już nie był piękny, był przerażający. Gdzieś w połowie
drogi (ma ona ok. 20km) wszyscy musieliśmy wysiąść w jakimś strasznym
tunelu. Staliśmy tam jakieś 40 minut, nikt nam nie powiedział czemu, było mi
zimno, źle i do domu daleko. W końcu pozwolono nam iść dalej - pieszo
przeszliśmy na drugą część tunelu i wsiedliśmy do nowych autobusów (okazało
się więc, że droga jest całkowicie nieprzejezdna, te busy co nas przywiozły,
zawróciły, a przejęły nas nowe), które szczęśliwie dowiozły nas do celu -
miejscowości Chateau, z której to mieliśmy jechać dalej.

Jeszcze w busie zaczęliśmy rozmawiać z dwójką sympatycznych Amerykanów -
Mattem i Chelsie. Matt prowadził sobie spokojnie konwersację po chińsku z
kierowcą i innymi skośnymi współpasażerami. Byliśmy pod wrażeniem, ale gdy
się po chwili dowiedzieliśmy jak długo uczy się chińskiego, szczeny opadły
nam prawie do ziemi. Od .3 miesięcy ! Uczy się od 3 miesięcy, jednocześnie
mieszkając i pracując w Chinach i efekt jest naprawdę niesamowity. Nasi
znajomi okazali się naprawdę świetni. Ujęli nas taką prostą rzeczą. Oboje
zmierzaliśmy w tym samym kierunku, do Shangrili, oni tylko jeszcze musieli
odebrać swoje bagaże, które zostawili w Jane's guesthouse (tam, gdzie
spaliśmy w pierwszą noc - to jest takie miejsce które jest jednocześnie
początkiem jak i końcem tego treka) Poszli tam i przynieśli nam wody i
ciastka. Wiedzieli, że już nie mamy kasy (stać nas było jeszcze tylko na
bilety do Shangrili), ale przecież wcale ich o nic nie prosiliśmy. Z głodu i
pragnienia też nie umieraliśmy, a oni je nam kupili tak sami z siebie. To
było naprawdę strasznie, strasznie miłe.

Kilkanaście minut później złapaliśmy transport do Shangrili. Nie daliśmy się
nagonić miejscowym przewoźnikom za prawie podwójną cenę, a za to złapaliśmy
śmieszny busik z tybetańską ekipą w środku. Nagle z Mattem, który tak
dobrze dogaduje się po chińsku, wszystko stało się takie proste.
Droga była świetna, widoki nieziemskie, gadaliśmy jak najęci i okazało się,
że mamy mnóstwo wspólnych tematów, albo inaczej: że nadajemy na tych samych
falach. W dodatku nasi tybetańscy współpasażerowie nadawali temu wszystkiemu
dodatkowego uroku - patrzyli na nas z przyjaznym zaciekawieniem, robili nam
zdjęcia, a nawet częstowali lokalną używką, czymś w rodzaju tabaki. Bardzo
klimatycznie i sympatycznie.

W końcu dotarliśmy do Shangrili, miasta o ciekawej historii. Kiedyś pewien
angielski pisarz opisał w swojej książce pewne miejsce - położone w Chinach,
wysoko w górach, o tajemniczej nazwie Shangrila. Pewien sprytny Chińczyk
czytał tą książkę i stwierdził, że opis idealnie pasuje do jego miasta.
Wzięli więc przemianowali to właśnie miasto na Shangrilę, wybudowali
urokliwe stare miasto w stylu tybetańskim - co automatycznie przyciągnęło
masę turystów. Czy autor rzeczywiście to miał na myśli pozostaje kwestią
sporną, w każdym bądź razie Shangrila stała się dość popularnym celem
turystycznym. Ale bardzo dość - bo jak już dotarliśmy to jednak miałam
wrażenie, że w porównaniu z Dali i Lijiang, świeci pustkami.

Zakwaterowaliśmy się w tym samym guesthousie, co nasi nowi znajomi i choć to
nasz jak do tej pory najdroższy nocleg (90Y za pokój), to warto było. Mamy
własną łazienkę, ciepły prysznic i . normalną toaletę !!! To jak balsam na
duszy po tych wszystkich chińskich toaletach, które naprawdę działają
destrukcyjnie na psychikę. Przynajmniej moją. Dziury w podłodze, cuchnące,
bez drzwi. Fakt, że zużyty papier wyrzuca się do otwartych kubłów, dodatkowo
potęguje smród i uczucie grozy. Naprawdę dużo zajmuje otrząśnięcie się po
pobycie w jednej z takich toalet (na dworcach są najstraszniejsze) A tu
mieliśmy normalny, czysty, cywilizowany kibelek. I w tym momencie był jednym
z najpiękniejszych widoków, jakie ostatnio miałam okazję podziwiać . W ogóle
pokój taki trochę VIPowski, fioletowa pościel, ozdobne podusie, makatki na
ścianach. Fajnie, tylko . zimno. Jak w całej Shangrili, położonej wysoko w
górach, na wysokości 3500 m.n.p.m. Nałożyliśmy na siebie wszystko co było
możliwe i poszliśmy z Chelsie i Mattem na obiad. Jedzonko drogie, smakowo
może być, ale za to towarzystwo przednie. Bardzo fajnie się gadało. Na
dodatek naszło mnie takie niesamowite uczucie. Siedzieliśmy na drugim
piętrze restauracji, było zimno, obserwowałam sobie te uliczki i miałam
wrażenie, że jest zima i Boże Narodzenie tuż tuż. Na dworze były choinki,
uliczki w kolorze szarym przypominały śnieg, paliło się mnóstwo świateł i
lampionów, po prostu niesamowite .

Ale że wszyscy byliśmy wyczerpani (choć jak się okazało Matt, który jest
wyższy i ma większe stopy (!!!) od Łukasza pokonywał drogę pod górę na mule
i na dodatek nie pragnął gorąco zwiedzać dna wąwozu jak mój Łukasz, więc
zostali na górze) to poszliśmy dość szybko spać.
Było ziiimno, więc zasypialiśmy wtuleni w siebie, pod ciepłą kołderką,
szczęśliwi jak dzieci, że jednak wydostaliśmy się z dna wąwozu i jesteśmy
tu, gdzie jesteśmy ;)


Łukasz:


Czy można jakoś lepiej przeżyć wizytę w najgłębszym wąwozie świata niż
schodząc na samo jego dno? Oczywiście, że nie, ale Agata jest naturalnie
innego zdania. Najwyższy szczyt przy rzece ma ponad 5 i pół tysiaka więc nie
powiem, że jej oburzenie było całkowicie bezpodstawne, no ale nie zdziwię
się specjalnie jak za parę lat Chińczyki zbudują tu windę i wszystko będzie
można zrobić miło, wygodnie i bez kłótni rodzinnych. Sama rzeka robi spore
wrażenie, normalnie szeroka i potężna, zwęża się na rzut kamieniem, czy też
tygrysi skok, i rwie naprawdę nieziemsko a ściany gór wydają się sięgać
nieba.

Shangrila to takie miasto-brama do Tybetu. Wielu miejscowych posługuje się
chińskim niewiele lepiej niż ja i używa tylko tybetańskiego, czuje się taki
inny klimat. Ale dla większości ta brama do Tybetu to też ostatni w nim
przystanek. Powód jest prosty, żeby pojechać dalej, czyli znaleźć się w
obrębie "formalnego" Tybetu trzeba skorzystać z oferty zorganizowanej (i
najczęściej kontrolowanej) wycieczki bo Tybet to "zamknięta" strefa. A taka
impreza to pomijając kwestie upodobań przede wszystkim poważna kasa, oferty
zaczynają się od 100 euro od głowy za dzień. Tybet jest więc paradoksalnie
droższy dla turystów niż najsławniejsze kurorty świata.

Jeśli chodzi o samą historię z tą nazwą miasta to sprawa jest dość ciekawa.
Książka o której wspomina Agata ma bodajże tytuł "Lost horisont". Muszę ją
przeczytać po przyjeździe. Chińczyki przemianowali miasto, żeby przyciągnąć
turystów i stworzyć taką aurę tajemniczości. Ale być może przez przypadek
odkryli taki literacki żarcik-tajemnicę. Gdy ten Anglik pisał tą powieść w
Londynie pod koniec 19. wieku w tym rejonie Tybetu przebywała ekipa badawcza
National Geographic i w piśmie ukazywały się kolejne artykuły opisujące
dokładnie tutejsze góry. Podobno zadziwiająco wiele opisów z książki pokrywa
się z rzeczywistymi krajobrazami i pasmami górskimi wokół miasta. No, ale
jak przeczytam to może to jakoś dokładniej zweryfikuję.

2 komentarze:

  1. hehe :) ten chińczyk obok Łukasza z jego lewej na grupowym zdjątku wygląda jakby prosto z planu filmu z Jackie Chanem zszedł :D
    pięęęęęęęękne widoki!
    tak się dziś właśnie zastanawiałem jak wygląda taka podróż od strony WC po Azji :] teraz już wiem, że moje myślenie o tej kwestii jak o egzotycznej przygodzie było słuszne ;)
    pozdr!

    OdpowiedzUsuń
  2. Lukasz proponuje zebys im ta winde zbudowal i na pewno chinczycy/tybetanczycy wystawia ci pominik :-)piszcie dalej.

    OdpowiedzUsuń