środa, 22 września 2010

DZIEŃ 13. Welcome to China

Jinghong, 19.09.2010

Dziś rano opuściliśmy Laos. Z żalem i smutkiem, bo w tym kraju spotkały nas same dobre rzeczy (no może poza chorobą Łukasza, ale to przecież po Tajlandii)
Czas ruszać do Chin. Mamy do pokonania łącznie, do celu, czyli miasta Lijinag w Chinach, ponad 1000 km. Jeszcze nie wiem jak to najlepiej rozłożyć w czasie, ale jasne jest jedno: trzeba nastawić się na dłuuugie siedzenie na 4 literach.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Laosu pogoda wyraźnie się załamała – było chłodniej i pochmurno. Może Laosowi też było smutno, że wyjeżdżamy ? Po jakichś 2 godzinach w autobusie dotarliśmy do granicy. Budynek oczywiście imponujący, od razu było widać, że wjeżdżamy do „bogatych” Chin. I jak to na tego typu państwo przystało – kontrola. Nie jakaś tam zwykła mała kontrolka dokumentów, ale trzepanie, jakiego jeszcze w życiu nie miałam. Każdy musiał wyciągać swoje bagaże z autobusu, a następnie banda mundurowych dokładnie sprawdzała ich zawartość. Wyciągali wszystko, łącznie z tym, że wyciągali aparaty z pokrowców. Nam serce trochę podskoczyło do gardła, bo przewoziliśmy dla Maćka sporą ilość bursztynowej biżuterii. W sumie nie wiem do końca czy mogliśmy tak bez oclenia czy nie i jak strażnik zaczął tak dziwnie patrzeć na te bursztyny, to już się oczami wyobraźni widziałam w ichnim więzieniu. Na szczęście nic nie powiedzieli, puścili nas dalej. Ufff, jaka ulga. Weszliśmy do budynku, a tam: dokładnie to samo. Próbowaliśmy tłumaczyć strażnikowi, że przecież nasz bagaż już sprawdzono, ale na nic się to nie zdało – znów wszystko wyciągali. Tym razem bursztyny nie wzbudziły większego zainteresowania. Do tego by pokonać granicę, trzeba było jeszcze przejść kontrolera paszportów. I to wcale nie było łatwe. Podczas gdy właściciele chińskich papierowych paszportów przechodzili po około 10 sekundach, to każdy z nas, obcokrajowców, stał przed tym srogo wyglądającym panem jakieś 2 minuty. Lustrował nas i paszporty od stóp do głów, Łukaszowi np. przyczepił się do tego srebrnego… Polski. Myślał, że to podróba. W końcu usłyszeliśmy: Welcome to China, ale wcale się aż tak nie cieszyliśmy, serce wyrywało nam się z powrotem do Lao, i zaczęliśmy bać się tego nowego kraju, gdzie prawie nikt nie odwzajemnia naszego uśmiechu.
Po kilku kolejnych godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Jinghong. Było potwornie gorąco … O dziwo to miasto zrobiło na nas pozytywne wrażenie. No może nie pierwsze, bo z nikim nie szło się dogadać po angielsku. Nie rozumieli słowa: bank, Mcdonalds (tak, tak, byliśmy tak głodni, że gotowi byliśmy porzucić nasze wcześniejsze zamierzenia), po prostu nic. Ale na szczęście mieliśmy w ręku przewodnik, który zaprowadził nas do bardzo sympatycznej restauracyjki Banna, w zasadzie zrobionej typowo pod białych. Ale mieli świetne menu, fantastyczne shake’i owocowe, bardzo przystępne ceny (dania od 1 do 3 dolarów), a na dodatek bezprzewodowy Internet. Chcieliśmy wrzucić  relacje z Laosu – a tu … cenzura. Strony takie jak facebook, blogi na Google, wizaż, wszelkie fora – zablokowane. Niby coś tam wcześniej o tym słyszeliśmy, ale nie chciało mi się wierzyć !!! A jednak … Będziemy musieli znaleźć jakiś sposób, by zamieszczać opisy na blogu, ale to jeszcze pomyślimy ;)
Tak się rozleniwiliśmy w tej kawiarni, zamawiając kolejne koktajle, deser, aż w końcu zrobiło się ciemno… Czas było wracać na dworzec, gdzie chcieliśmy nocnym autobusem dostać się do Kunmingu – dużego miasta, stolicy prowincji Yunnan, gdzie musieliśmy złożyć podanie o wizę do Wietnamu. Przechodziliśmy przez miasto Jinghong i byliśmy zaskoczeni. Chyba nie tego się po Chinach spodziewaliśmy – to było naprawdę bogate, nowoczesne miasto. Zupełnie jak najatrakcyjniejsze miasta europejskie, jedyną różnicą były krzaki zamiast liter. Było tam mnóstwo palm. Najprawdziwszych, wielkich palm, czułam się trochę jak na Florydzie (choć tam nigdy nie byłam) Miasto było pięknie oświetlone, prawie jak u nas w Boże Narodzenie. Nim doszliśmy na dworzec kupiliśmy jakieś kropelki w aptece, bo coś mi zaczęło ropieć prawe oko. To tak na wszelki wypadek.
Bez problemu kupiliśmy bilet i władowaliśmy się do nocnego autobusu. No takiego wynalazku to jeszcze jak żyjemy nie widzieliśmy. Zamiast normalnych siedzeń były łóżka ;) 3 rzędzy łóżek, po około 6 łóżek w każdym rzędzie, piętro dolne i górne, co dało prawie 40 miejsc. Dochodziła 22, mieliśmy jechać 10 godzin, więc to w sumie idealne rozwiązanie. Byliśmy strasznie zadowoleni, nie obyło się jednak bez stresu, bo już od kilku osób słyszeliśmy że w nocnych na tej trasie często napadają turystów. Łukasz miał spać przytulony do plecaka z naszymi najcenniejszymi rzeczami… Gdy wyjeżdżaliśmy z tego miasta widzieliśmy niesamowite rzeczy. Bajkowo wręcz zrobione wymyślne promenady wzdłuż rzeki, oświetlone milionami świateł, z palmami, roślinnością, dancingami (nie że jakieś kawiarnie czy dyskoteki, tylko takie platformy, a na nich tańczące pary – niesamowity widok) Aż nas żal ścisnął, że zasiedzieliśmy się w tej naszej restauracyjce i nie dotarliśmy na spacer tutaj …
Miasto było w pewnym sensie imponujące, ale też trochę tchnęło kiczem i sztucznością, takie typowe miasto na pokaz. Szczególnie, gdy sobie pomyślę, ile dzieci w Chinach umiera co chwilę z głodu (właśnie niedawno to gdzieś przeczytałam, byłam totalnie zaskoczona) – to jakoś ten cały blichtr tracił cały swój urok     

Łukaszowi zebrało się na podsumowania:
Jako prawdziwi podróżnicy nie ograniczamy się oczywiście do zwykłego zwiedzania. Dokonujemy też pewnych analiz psychologiczno-socjologicznych napotykanych grup autochtonów, by przybliżyć wam atmosferę tych odległych krain. I powiem wam, że o ile Tajlandia była dla mnie chwilami śmieszna to Chiny są bardzo trudne do rozgryzienia.
W Tajlandii wszyscy oglądają non stop opery mydlane. To jakby element ich kultury, nawet sklepikarzom trudno oderwać od nich wzrok, by zacząć człowieka nagabywać. Ogólnie miałem trochę problemy ze zrozumieniem dialogów, ale mam wrażenie, że aż tak wiele nie straciłem. To coś pomiędzy M jak miłość i Wojownicze żółwie ninja. Godzinny łzawy dialog po czym prędkość filmu/nagrania wyraźnie przyśpiesza by nadać aktorom bardziej matrixowsko-kocie ruchy i wszyscy łoją się z półobrotu po pyskach, a  w miejscu ciosów pojawiają się animowane chmurki jak z komiksów z tekstem „buuuum”. Po czym znowu zwalniamy i jest czas na wyznawanie miłości.
Kolejny symbol Tajlandii to lejdibojsi. Często babki z bliska okazywały się takie jakieś dosyć wąsate i napakowane. Tego nie mogę na razie rozgryźć, no ale jeszcze będzie czas (południowa Tajlandia, ich zagłębie dopiero przed nami!).
Najciekawszym magazynem jaki znalazłem w Tajlandii był „Pierzasty fighter”. Sporo zdjęć więc łatwo było się kapnąć o co chodzi. Ogólnie gazetka dla miłośników walk kogutów, gdzie ubrani w jakieś dziwne ciuchy Tajowie z bardzo groźnymi minami prezentowali swoich pierzastych wojowników (z tym, że na większości tych ptaków już za wiele tego pierza nie zostało). Ogólnie fajny klimat, choć nawet takiemu bezdusznemu typowi jak mi, zrobiło się naprawdę żal tych poubieranych w jakieś ala zbroje, ledwo żywych kurczaków.
Chiny natomiast to zupełnie inny świat. Czuję, że naprawdę ciężko rozgryźć tych ludzi i ten kraj. Nasi spotkani w Laosie znajomi ostrzegali nas, że Chińczycy są jak maszyny i bardzo ciężko się z nimi ogólnie porozumieć. To fakt. Jak do tej pory, jest to najtrudniejszy kraj do ogarnięcia się dla samotnego wędrowca bez zorganizowanej wycieczki. Miejscowych nie ma nawet po co pytać o drogę. Nic nie kapują, zastanawiam się nawet, czy oni wiedzą, że człowiek pyta o drogę.
Na granicy była jedna fajna scenka. Na jednej z wielu kolejnych kontroli przed nami torbę otwiera taka skromnie ubrana babiczka. Torba wyświechtana, brudna dość sporych rozmiarów. Otwiera ją, a tam… pełno kasy!!!! Jak na gangsterskich filmach, pliki banknotów poukładane w banderolkach w ilości wystarczającej do napalenia w kotłowni na tydzień. A pan celnik tylko się uśmiechnął i pokiwał głową. Potem tuż przy granicy widziałem jak ekipa tych babek handluje z turystami walutą. Po prostu chińskie babcie milionerki!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz