środa, 29 września 2010

DZIEŃ 19., Pierwsze Święto Radości Dzieci

Suhe, 25.09.2010

Dziś przyszedł nareszcie dzień, by sprawdzić jak pomysły Maćka i jego
ferajny sprawdzają się w praktyce. Dziś jest bowiem takie próbne Święto
Radości.
Obudziliśmy się rano i nim wyjechaliśmy wybraliśmy się na śniadanko do
miasta. Muszę przyznać, że zasmakowałam w tych ich potrawach. Ja, która boję
się czegokolwiek próbować, jem tu co popadnie i prawie wszystko mi smakuje.
Fakt, że są to głównie różnego rodzaju makarony (takie ala różnosmakowe
rosołki), ryż, pierogi, ale jednak - zawsze coś nowego. Teraz to ja nie
pozwalam kupić Łukaszowi hamburgera, który trochę ostatnio za nim "chodzi"
Razem z naszą znajomą z Singapuru i dwójką jej znajomych, innych
wolontariuszy, wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na miejsce festynu. Festyn
odbywał się w takim bardzo specyficznym, intrygującym miejscu. Właścicielem
tego terenu jest pewien facet z Tajwanu, gromadzi tam stare drewno ze
starych gospodarstw. Przerabia to później na stylowe meble. Ogólnie miejsce
bardzo ciekawe, jak taki troszkę inny świat. Do tego ma tam świnki, kaczki,
kury a nawet małpę. Ale małpa jest świrnięta, ja do niej przyjaźnie, z
uśmiechem, a ona mnie chciała ugryźć. Nie polubiłyśmy się. Choć i tak mi jej
żal, bo siedzi taka z obrożą na szyi i pewnie tęskni za życiem, które
mogłaby prowadzić a nie prowadzi, a które może pamięta z dzieciństwa .
Ale wracając do festynu - gdy dojeżdżaliśmy na miejsce zaczęło mocno padać.
A to najgorsze co mogło być, bo wszystkie zabawy miały być oczywiście pod
chmurką na wolnym powietrzu. 50 dzieci z sierocińca miało za chwilę
przyjechać, a tu leje. Wolontariusze byli już na miejscu, horda roześmianych
chińskich studentek, które w ten jakże fajny i pożyteczny sposób postanowiły
spędzić swoje uniwersyteckie wakacje.
Na szczęście góra jednak nas wysłuchała i nagle deszcz ustał, a zamiast
niego wyjrzało piękne słonko.
I w końcu przyjechały. Dzieci. Szły w pięknych strojach, takich ich
tradycyjnych strojach w zależności od regionu, z którego pochodzą. Co prawda
Maciek kilka razy podkreślał, żeby wzięły jakieś najgorsze ciuchy, bo będą
malować farbami, ale wiadomo jak to jest - każdy, dziecko również, chce się
pokazać z tej najpiękniejszej strony. Jak byłam w Zambii i miałam robić
jakiemuś dziecku zdjęcia, biegło na gwałtu rety do domu, by się przebrać w
swoje najpiękniejsze ubrania. Tak też dzieci tutaj - niektóre były ubrane
normalnie, ale wiele z nich miało piękne stroje ludowe na sobie. Zresztą te
dzieci wszystkie były bardzo różne. W Chinach jest dużo różnych grup
etnicznych, ludzie tak naprawdę mocno się od siebie różnią - i to można było
zobaczyć na przykładzie tych dzieci. Przywitały się ładnie i ruszyły do
zabawy. Z technicznego punktu widzenia wyglądało to tak, że przy każdej
stacji (czyli każdej zabawce) była dwójka wolontariuszy, która tym dzieciom
pomagała, objaśniała zasady, chwaliła i biła brawo. Były stacje bardziej i
mniej popularne, ale ogólnie dzieci chyba dobrze się bawiły. Ja służyłam za
fotografa. Biegałam z aparatem i przez te 3 godzinki zrobiłam ponad 300
zdjęć. Szkoda, że nie jestem zawodowym fotografem, bo to co się działo było
wspaniałym materiałem do robienia zdjęć. A mi wyszło oczywiście tak sobie.
Choć moim głównym celem wczoraj były portrety - dzieci zarówno smutnych jak
i uśmiechniętych. Im dłużej tak jeżdżę i sobie ten świat oglądam, tym
bardziej nachodzi mnie ochota, by się w fotografię trochę bardziej
zaangażować. By umieć oddać to co widzę. Ale zobaczymy, jak to wszystko
będzie.
Żałuję również bardzo, że nie znam języka. Pewnie gdybyśmy mieli troszkę
więcej czasu i byłoby "spokojniej" znaleźlibyśmy jakiś wspólny język. Już to
przerabiałam w Zambii - jeśli chodzi o dzieci to bariera językowa nie
stanowi wielkiego problemu. Ale tutaj dużo i szybko się działo.
Fajnie było tak obserwować te dzieci - jak w skupieniu poruszały sznurkami
tak, by mała szklana kuleczka nie wpadła do dziury (za długo by wyjaśniać,
ale ogólnie super gra), jak śmieją się grając w ręcznie wykonanego
cymbergaja, czy jak malują farbami wielkie obrazy.
Wydaje mi się, że cel został osiągnięty, na ich twarzach widać było radość .
No właśnie, chciałabym tak ogólnie odnieść się przez chwilę do idei tego
całego pomysłu. Dlaczego w ogóle taki dzień, po co ?
Sama już dawno próbowałam znaleźć odpowiedź na takie pytanie. Jak można
pomóc dzieciom z domów dziecka ? Myślę tu też w dużej mierze o polskich
placówkach. Ludzie dają na domy dziecka dużo i chętnie. Nie ma problemu ze
zbiorem zabawek, ubrań, również pieniędzy. Pary młode zamiast kwiatów
zbierają maskotki i zabawki.
Tymczasem ja już dawno zauważyłam co innego. Dzieci w domach dziecka mają
przepiękne zabawki. Nie wypowiem się oczywiście o wszystkich, ale w tych co
byłam, tak było. Mają ładne ubranka, nie chodzą głodne. Ale jest jedna
rzecz, której nie mają, a której żadne zabawki, pieniądze im nie zastąpią
to: miłość, uwaga i czas. Pragną ciepła rodzinnego domu, ale tego ani
Maciek, ani ja ani nikt inny choćby nie wiem jak był mocarny, nie potrafi im
wszystkim dać . Dzieci z domów dziecka chcą by ktoś je przytulił, pochwalił,
popatrzył na nie z uznaniem, wysłuchał, pobawił się z nimi. Pod tym względem
wszystkie dzieci na świecie są takie same.
Taki dzień radości, który stworzył Maciek i jego przyjaciele jest, choć
krótką, okazją do tego, by te dzieci przenieść w inny lepszy świat. Przez te
kilka godzin te dzieci są w centrum uwagi, cały sztab ludzi jest tam właśnie
dla nich. Czują się zauważone i szczęśliwe. Tak przynajmniej mi, osobie
która patrzyła na to wszystko z boku, się wydaje. I nie chodzi w tym
wszystkim o pieniądze, te dzieci nie dostają zabawek, które mogą wziąć ze
sobą, dostają po prostu kilka godzin radości.
Ogólnie plan jest taki, że jest to akcja stała. Te zabawki, które Maciek
teraz wykonywał zostają u niego. Chce kupić duży samochód, w którym się te
wszystkie sprzęty pomieszczą i jeździć nim wszędzie gdzie się da. Dotrzeć do
ubogich chińskich prowincji, do biednych wsi, gdzie dzieci dużo pracują.
Pojechać do Laosu, Wietnamu, Kambodży, wszędzie tam gdzie się da i gdzie są
dzieci.
Uważam, że to fantastyczny pomysł !!! I już się nie mogę doczekać kolejnych
tych dni Radości, bo szczęście i radość są bardzo zaraźliwe ;))

Tym razem Łukasz został zmuszony do skomentowania ;)

Całą tą pomoc tym chińskim sierotom wyobrażałem sobie jako coś w stylu
dożywianie zapłakanych dzieciaków ubranych w szare mundurki w jakimś
zrujnowanym domu dziecka. Zresztą ogólnie wydawało mi się, że to będzie kraj
smutnych ludzi szyjących buty i ciuchy przez 20 godzin na dobę. Nic z tych
rzeczy, ale to temat na potem.
Co do święta radości, to nawet całe zło jakie we mnie tkwi nie zdołało
naruszyć jego przebiegu, idea jest taka, żeby dać tym dzieciakom kilka chwil
zapomnienia i radości, i to się udało. Tak trochę mi się głupio w trakcie
zrobiło więc zacząłem udawać takiego niby wolontariusza i w ogóle tak
milutko się uśmiechać do tych wszystkich skośnych pociech (choć nawiasem
mówiąc w tej części Chin poziom skośności ludzi potrafi być bardzo
dyskusyjny) i ogólnie byłem takim białym dobrym wujkiem co to pogłaszcze i
pocieszy. Maciek chyba wziął moje zachowanie zbyt dosłownie i postanowił
użyć mnie (by nie powiedzieć wręcz wykorzystać) do zademonstrowania gawiedzi
o co chodzi w jego ulubionym elemencie zabawy pod tytułem "emotional
painting". Dał dzieciom farby i takie wielkie płachty, te sobie grzecznie
rysowały jakieś kotki, domki i takie tam. Ale nie, to jest przecież za mało
emotional. Wydaje mi się, że mu chodzi o takie farbiarskie katharsis, takie
wyżycie się emocjonalne i kompletne zresetowanie za pomocą kolorków
pojawiających się na twarzach ludzi którzy znaleźli się w zasięgu twoich
ramion. No i zaatakował mnie brutalnie, ja oczywiście nie byłem dłużny i
cali byliśmy w farbie. Dzieciaki spojrzały na nas, potem po sobie i po około
trzy sekundowej konsternacji dalej malowały swoje pieski ostrożnie
podwijając rękawki. Trochę nie pykło a ja chodzę w tych ciuchach bo nie mam
innych i te wszystkie chińskie babcie biorą mnie za białasa hipisa i ciągle
chcą mi sprzedawać gandzie (w ogóle w tych Chianch dilerka to chyba taka
tradycyjna fucha na emeryturę, bo dilują tylko babcie wyglądające na oko na
sto lat, pewnie nie boją się dożywocia). Ale nie mam pretensji do tych
kochanych dzieciaczków, były wystrojone jak na jakimś filmie z boliwoodu i
pewnie za pochlapanie tego farbą dostałyby trzy lata w kozie. Głębokie
przeżycie emocjonalne zafundowały jedynie błąkającemu się ciągle pod nogami
psu, malując mu pysk.
A wracając z dnia radości dzieci wyczaiłem na poboczu drogi wielki krzak
maryśki. Nawet z ciekawości zerwałem kawałek, co wzbudziło prawdziwe uznanie
i podziw dla mojego znawstwa wśród obserwujących mnie członków lokalnej
społeczności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz