poniedziałek, 13 września 2010

DZIEŃ 6., Tarzan & Jane in the jungle


Chang Mai, 12.09.2010, godz. 22.00

Dziś nareszcie udało nam się spełnić marzenie Łukasza i wyprawiliśmy się do dżungli. Do takiej prawdziwej, zielonej dżungli z masą roślin, pnących lian, wysokich drzew i strumyków. Piękna okolica.

Na naszą wycieczkę wybraliśmy się o 13.30, a prędzej spaliśmy prawie do 12, wycieńczeni trudami ostatnich dni. W busie zapoznaliśmy się z dwójką bardzo sympatycznych ludzi: Poelle z Indii i Philippem z Irlandii. Przegadaliśmy całą drogę i już wiedzieliśmy, że choćby dlatego warto było wziąć tą wycieczkę. Mijaliśmy piękne krajobrazy, szczególnie gdy samochód piął się po wąskich drogach w głąb dżungli. To była właśnie prawdziwa Tajlandia, z małymi chatkami w dżungli, zielona i piękna. Na miejscu czekał na nas ponad 3-kilometrowy odcinek do pokonania – oczywiście wszystko drogą powietrzną, jak Tarzan i Jane ;) Zostaliśmy ubrani w specjalne uprzęże do zjazdów linowych i hop, jesteśmy w dżungli. Było bardzo fajnie, choć nie powiem że jakoś strasznie, czy że adrenalina mi podskoczyła. Bardziej taki przyjemny spacer po dżungli, tyle że w trochę inny sposób. Na jednej ze stacyjek spotkaliśmy robotników budujących nowe odcinki tej trasy. Wśród nich był nikt inny tylko … Austriak poznany wczoraj w biurze podróży. Udało im się nas „nagonić”. Jednak wczorajsze przeczucie, już po zakupie wycieczki, nas nie zawiodło. Rozbawiła nas ta sytuacja strasznie, to było po prostu jak postawienie kropki nad i nad naszym wcześniejszym podejrzeniem, że w tym kraju nikomu, bez wyjątku, nie można ufać ;) Ale z drugiej strony może to właśnie o to chodzi, gdyby nie ten Austriak nie kupilibyśmy przecież tej wycieczki i nie bawili się dzisiaj tak dobrze. Tylko czemu nie mógł tak po prostu powiedzieć: pracuję tam i to świetna sprawa. Przecież też byśmy mu uwierzyli ! A nie: no byłem wczoraj na tej wycieczce, było świetnie, jestem turystą i za kilka dni ruszam dalej. Jedno jest pewne: z kim przystajesz takim się stajesz, pewnie więc jest tu już dość długo.

Po przeprawie przez dżunglę mieliśmy okazję, tym razem już na własnych nogach, powspinać się trochę wzdłuż pięknego wodospadu. Śliczne były widoki, a najbardziej zadziwiające odgłosy dżungli. Nie do opisania, chwilami był taki hałas, że zagłuszał nawet huczący wodospad. Po spacerze czekał na nas obiad – zaliczyłam kolejne tajskie jedzenie ;) Ryż i warzywa były pyszne, natomiast kurczak w mleku kokosowym i zielonym chili taki powiedzmy zjadliwy. Ale przełamuję się – to najważniejsze!

Szkoda, że wyprawa dobiegała końca. Nie żałujemy, było bardzo „dżunglowo” i wreszcie widziałam uśmiech zadowolenia na twarzy Łukasza. Szkoda tylko, że nie udało nam się ostatecznie umówić z Poelle i Philippem na kolację dzisiaj, niby zaproponowali nam to, ale potem jakoś szybciej wysiedli, a że strasznie padało to wymieniliśmy się tylko meilami. Szkoda, ale i tak się cieszę, że mogliśmy ich poznać.

Łukasz:

W końcu wyrwaliśmy się z macek miast i tłumów. Taka prawdziwa dżungla robi nawet spore wrażenie. Ale też mówiąc szczerze budzi trochę strach. Mam tu na myśli samotną włóczęgę na własną rękę. Bo zabłądzenie i nocleg w takim lesie skończyłby się dla mnie raczej źle. Nawet jeśli nie zeżarłyby mnie jakieś zwierzaki to Agata by mnie zabiła. Niemniej jednak jako niekwestionowana głowa rodziny zarządziłem na jutro wyjazd w wysokie góry: do Chang Rai. Dżungla będzie nasza!!!!

PS w tajemnicy wyznam wam, że mekondzki przyjaciel przeprowadził się na jakiś czas do Agaty, hihihi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz