wtorek, 21 września 2010

DZIEŃ 11., Sa bay dee – kraj tysięcy uśmiechów, oraz … jaki ten świat jest mały ;))

Luang Namthan, Zuela, 17.09.2010

Tym razem ładnie doglądałam Łukasza w nocy, ale on spał spokojnie, nie gorączkował i rano czuł się dobrze (choć był słaby) Jak dobrze, dzięki Bogu, więc to jednak było „tylko” zatrucie.

Pospaliśmy sobie zdrowo, poleżeliśmy trochę i stwierdziliśmy, że musimy zrobić taki miły, relaksacyjny dzień. Po głębszym zastanowieniu i krótkim spacerze po miasteczku (które za ciekawe nie jest i gdzie nic nie ma) postanowiliśmy wypożyczyć rowery i udać się nad wodospad. Tylko 5 km – akurat na pochorobowy stan Łukasza. Słońce piekło niemiłosiernie, obawiałam się, że moje ramiona mogą tego po ostatnich przejściach nie przeżyć, więc kupiliśmy (swoją drogą strasznie drogie) mleczko do opalania, faktor 30 (o niższe tu ciężko) Wysmarowaliśmy się porządnie i pojechaliśmy. Gdy wyjechaliśmy z miasteczka i przejeżdżaliśmy obok słomianych chatek na palach okolicznych mieszkańców, ze zdziwieniem zauważyłam, że większość ludzi, czy to dzieci, młodzieży, czy dorosłych, pozdrawia nas szerokim uśmiechem i ich słowami na powitanie „Sa ba dee”. To było tak niesamowicie miłe, uśmiech w zasadzie nie schodził mi z twarzy. Tak dobrze było tak jechać i obserwować sobie z boku ich życie. Ludzi pracujących w polu, robiących pranie, a przede wszystkim całe mnóstwo dzieci. Ci co mnie znają wiedzą, że dla mnie nie ma piękniejszych widoków od takich właśnie roześmianych, szczęśliwych dzieci. Laosańskie maluchy są absolutnie cudowne. Wybiegają ze swych chatek z szerokim uśmiechem, żeby nam machać i krzyczeć słodko „Sa ba dee”. Niektóre pluskają się w rzekach, inne bawią się zabawkami. I znowu, jak w Zambii, aż mi się łza w oku zakręciła jak je zobaczyłam, to wcale nie są zabawki jakimi bawią się dzieci u nas. Dzieci robią zabawki same – podziwiałam dwa niesamowite pojazdy wykonane ze styropianu, plastikowych butelek po wodzie i kubeczków, nakrętek od napojów. Niesamowite !!! Niestety, ich właściciele nie chcieli bym zrobiła im zdjęcie. Tak samo kilkoro innych dzieci, które odważyłam się spytać na migi (ich ucieczka w krzaki chyba oznaczała: nie) Musiałam więc zadowolić się widokiem… W końcu dotarliśmy do wodospadu. Wodospad, jak wodospad, w zasadzie nic szczególnego. Jak zobaczyliśmy kolor wody odechciało nam się też kąpieli, którą wcześniej planowaliśmy. Ale nogi pomoczyliśmy dla ochłody, bo upał był nieziemski. Z przerażeniem też odkryłam, że moje ramiona się zbuntowały. Nasmarowanie mleczkiem nic dziś nie pomogło – na ramionach wyskoczyły mi bąble. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie miałam… Ale o dziwo wcale aż tak nie bolało. Jasnym jednak było, że nie mogę ich tak dalej wystawiać na słońce. A nie mam ani żadnej chustki, ani nawet czapki – to właśnie ja w podróży po krajach tropikalnych ;) Ale wszystko mieliśmy kupić przecież w Tajlandii…

Na jednym z przydrożnych bazarów z chińskimi rzeczami, kupiliśmy mi bardzo gustowny kapelusz ;) Szkoda tylko, że był robiony pod kształtne chińskie główki i nie da się go nasadzić na mój wielki łeb. Innego wyboru jednak nie miałam, przecież jakoś chronić przed tym słońcem się muszę…

Wracając mijaliśmy pola ryżowe. Tych kolorów nie da się opisać. Jakby na jakimś programie komputerowym nasycić kolor zielony do maksimum, to i tak nie uzyskałoby się chyba tego efektu. Słońce nasyca pola ryżowe w taki sposób, że ta zieleń aż się wydaje nienaturalna, aż razie w oczy. Jest nieziemska. Tylko mam jeden problem – moje okulary przeciwsłoneczne są niezastąpione jeśli chodzi o kolor niebieski – ożywiają go, nadają mu piekną, intensywną barwe, ale niestety przygaszają zielony. Także pola ryżowe muszę podziwiać bez okularów …
Po powrocie do hotelu byliśmy zmęczeni. Niby to tylko kawałeczek, ale taki upał daje we znaki. Poszliśmy na duży obiad do naszej restauracji w Zueli. Łukaszowi już całkiem wrócił apetyt, zamówił sobie aż dwa dania ;)

Wieczorem poszliśmy na spacer do miasteczka. Tak się wahaliśmy: iść, nie iść, ale w końcu poszliśmy. Rozmawialiśmy tak sobie fajnie o czasach liceum, o początkach naszej znajomości. I nagle gdy tak przechodziliśmy koło jednej z restauracji Łukasz przystanął i stwierdził: ”Chyba widziałem jednego znajomego, ale to przecież niemożliwe. Wrócę się i udam, że oglądam menu”. Jak pomyślał tak zrobił, nie zdążył jednak chwycić menu, gdy rzucili się sobie w objęcia ;))))))) Ja przecież też znam tego chłopaka, to przecież Szymon „Życie to nie bajka” z klasy D (równoległej klasy z liceum) I nikt mi nie powie, że świat nie jest mały ;) To było niezwykłe, w Laosie, a małym miasteczku, które wcale nie jest popularnym turystycznym celem, spotkać kogoś znajomego. Szymon podróżuje ze swoją dziewczyną Dominiką. Nasza podróż to jednak pikuś w porównaniu do ich wyprawy. Na razie są w podróży 3 miesiące, a planują … ok. 2 lata. Ich celem jest cała Euroazja . Zresztą, możecie zajrzeć na ich fajnego bloga (mam nadzieję, że nie będą mieli nic przeciwko!) : http://www.nikamon.wordpress.com/ A ich zdjęcia to prawdziwa rewelacja (nasze przypominają raczej zdjęcia dwójki japońskich turystów-emerytów…)

Ale resztę opowie Wam Łukasz, bo właśnie ze smutkiem i wyrzutem na mnie spojrzał: „Ja chciałem napisać, jak ich spotykamy”. Udawajcie więc, że o niczym nie wiecie i oto wersja Łukiego:

Jeśli ktoś spytałby się mnie, jak duża jest szansa na spotkanie kogoś znajomego w Laosie, powiedziałbym, że mniejsza niż trafienie 6. w totka. A tu dodatkowo mówimy o takim laotańskim zadupiu dużego kalibru. Po prostu taki laotański odpowiednik Świdwina w środkowopomorskiem. Na wieczornym spacerku od niechcenia rzuciłem okiem na ludzi siedzących w jednej ze spelunek. Widzę kawałek twarzy zza jakiejś belki i myślę sobie „o nawet podobny do takiego kolesia, zaraz zaraz…”. Nie chciałem wyjść na jakiegoś idiotę i szarmancko udaję, że zabieram się za przeglądanie menu, ale wtedy następuje kontakt wzrokowy i głośny, obopólny okrzyk najbardziej uniwersalnego polskiego wyrazu, którego użycie było akurat w tej sytuacji w pełni uzasadnione i usprawiedliwione. Takie rzeczy się jednak zdarzają, przede mną stał licealny Szymon vel „życie to nie bajka”. Ale o tym co się działo dalej napiszę wam drodzy czytelnicy później, gdyż właśnie jadę w jakimś masakrycznie gorącym i trzęsącym się chińskim autobusie i jeśli dalej będę się gapił na klawiaturę to mój żołądek tego nie wytrzyma. Ale jeszcze powrócę z jedynymi niezakłamanymi i nieocenzurowanymi relacjami z tej eskapady…
Tak mnie ta cała sytuacja podjarała, że aż mam ochotę pierwszy raz w życiu totka puścić, albo chociaż jakiegoś karkołomnego STSa…

4 komentarze:

  1. No nie moge w to uwierzyc ze Szaymona "zycie to nie bajka" spotkaliscie. OMG! czytam ten wasz blog z wielka zazdroscia i radoscia :-) piszcie wiecej. Pozdrawiam. Ewelina

    OdpowiedzUsuń
  2. Łukasz, jakie trafne porównanie!!
    tylko teraz uważaj, co by Cię tam żadne karczki nie dorwały:D:D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale co wlasciwie znaczy "sa bay dee"? Moze "szybciutko wskakujcie do gara, nie mamy calego dnia"? :)

    OdpowiedzUsuń