niedziela, 31 października 2010

DZIEŃ 52., Kierunek: Angkor Wat


28.10.2010, Siem Reap 

Wczoraj wieczór upłynął nam dość leniwie. Tyle było rzeczy, które trzeba było przemyśleć i je sobie jakoś w głowie poukładać… Happy Guesthouse to miejsce do tego idealne. Nad samym jeziorem, z wygodnymi fotelami i kanapami pod dachem ale z widokiem na świat. Półprzyćmione światła, woda dookoła, dobra muzyka, unoszący się w powietrzu zapach maryśki – to wszystko świadczy, że nie tylko ja wybrałam to miejsce na idealne do kontemplacji, choć ja akurat nie potrzebuję się przy tym niczym wspomagać. Wystarczy mi owocowy shake. 
Jeśli po takim dniu jak wczoraj mogę w ogóle napisać, że wieczór spędziłam miło – to owszem, napiszę:  wieczór spędziłam miło.

Dzisiaj natomiast nic specjalnego się nie działo. Wyruszyliśmy bowiem ponownie w podróż – do Siem Reap, ostatniego już naszego przystanku tu w Kambodży, ze słynnym na cały świat Angkor Watem. Zaraz po obejrzeniu Angkor Wat ruszamy do Tajlandii, pobyczyć się trochę na plażach.
Dziś Łukasz się trochę obraził i poboczył, bo nie zdążyliśmy obejrzeć Killing Fields. Miejsca, gdzie wywożone były ciała pomordowanych w czasie reżimu. Ja wczoraj zobaczyłam dość, więc wcale się nie zmartwiłam, gdy uświadomiliśmy sobie, że nie zdążymy. Łukasz natomiast bardzo. No trudno, bywa – wszystkiego się przecież zobaczyć nie da.
Strasznie nas natomiast zaskoczyła cena biletu – w pozytywnym sensie. Za bilet do Siem Reap, które jest prawie na drugim końcu kraju i dokąd jedzie się ponad 6 godzin, zapłaciliśmy po 3 dolary od łba! I to włącznie z zawiezieniem na dworzec. Niesamowite …

Podróż upłynęła miło i spokojnie. Mijaliśmy trochę bogatsze tereny, co w sumie zgadzało się z tym, co nam mówili nauczyciele u Samnanga, że najbiedniejsze są prowincja Takeo, w której byliśmy oraz Siem Reap, do której właśnie jedziemy. Zobaczymy …

Podróż fajnie, ale pierwsze wrażenie po wyjściu z autobusu było straszne. Zostaliśmy wręcz napadnięci przez tuktukarzy. Chwilami bałam się, że mnie pobiją jeśli nie zechcę wysłuchać ich wywodów o tym, że są jedynym uczciwym kierowcą w tym mieście, który dowiezie mnie tam gdzie chcę. Mały koszmarek. W końcu wyczailiśmy chłopaka, który miał reklamę guesthouse’u, do którego jechaliśmy i to do niego wsiedliśmy. Zawiózł nas tam, choć naprawdę było daleko, za darmo. Tzn. swoją zapłatę odebrał zapewne od właściciela hotelu (nie wiem jak im się to wszystkim opłaca, skoro za pokój z łazienką daliśmy 5 dolarów)
Miejsce tak ogólnie całkiem spoko, poza tym że widać że to mekka backpackersów, co dla mnie (o zgrozo) nie jest zaletą. Ale że byliśmy zmęczeni, bo ostatnie dni ciągle musieliśmy rano wstawać, poszliśmy szybciutko spać …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz