środa, 6 października 2010

DZIEŃ 23., Jesteśmy w górach.









A na deser - kurze łapki


Shangrila, 29.09.2010
Dobrze się było dzisiaj obudzić, w dużym, ciepłym łóżku. Aż nie chciało się z niego wychodzić, bo w pokoju było zimno. Ale gdy Łukasz powiedział, że na dworze świeci piękne słońce w końcu ochoczo wyskoczyłam. Już wcześniej słyszeliśmy krzątających się na górze naszych nowych znajomych, ale nagle ucichli. Gdy my się w końcu wygrzebaliśmy właściciel hotelu powiedział nam, że Matt i Chelsie odjechali – dostali telefon z pracy i musieli natychmiast wracać do Beijing (pracują tam jako nauczyciele angielskiego) Smutno nam się zrobiło – jak to tak, bez pożegnania ? A zapowiadała się taka fajna znajomość … No nic to, trzeba żyć dalej. Wyszliśmy na to przecudne oślepiające słońce i miny nam się poprawiły, bo z daleka zobaczyliśmy Chelsie. Szła w naszym kierunku, miała dla nas liścik – że nie odjechali, tylko przenieśli się do innego hotelu, bo strasznie zmarzli w nocy i żebyśmy się później spotkali. Ucieszyliśmy się bardzo i umówiliśmy na wspólne śniadanie na za godzinkę… Sami ruszyliśmy na pierwszą eksplorację miasteczka. Było niesamowicie. Nie ze względu na urok uliczek, budynków, ale ze względu na takie niesamowite poczucie – czułam się jak w górach! Było to poczucie jak najbardziej zrozumiałe, bo byłam w górach, na wysokości 3500m, ale ja nie mogłam się temu nadziwić. Wydawało mi się, że jest taki słoneczny, zimowy dzień, a ja włóczę się gdzieś po Zakopanem. No po prostu takie niesamowite uczucie, którego naprawdę nie spodziewałam się doświadczyć w czasie tej podróży … A proszę, z tropików wprost w górskie klimaty …
Już w czwórkę zjedliśmy pyszne śniadanko i postanowiliśmy wykorzystać tą cudną zimową pogodę i wypożyczyliśmy rowery. Wybraliśmy się na przejażdżkę po okolicy. Samo miasto – jak miasto, nic ciekawego, ale okalały je niesamowite góry. I znów odczuwałam szczęście pełną piersią patrząc na niebo i piękno dookoła.
Jechaliśmy strasznie wyboistą drogą, mieliśmy beznadziejne rowery (choć mój w sumie był z nich najlepszy), przejeżdżające samochody podnosiły tumany piasku, który na nas osiadał, ale i tak było super. W końcu dojechaliśmy do miejsca, które wynagrodziło nam te trudy. Przepiękna, olbrzymia dolina z pasącymi się na niej końmi i jakami, po bokach góry, a w oddali migoczące jezioro…
Zjechaliśmy w dół doliny na naszych rowerach, jak okiem sięgnąć żadnej cywilizacji, a tu nagle, jak spod ziemi, naszym oczom ukazała się kobiecinka na rowerze. Miała jakąś dziwną skrzynkę na bagażniku i coś nam próbowała sprzedać. Myślałam, że ma chusty, bo na skrzyni miała taką ładną chustę, ale okazało się, że sprzedaje… lody. Mocno nas to zaskoczyło, ale w sumie czemu nie. Lody na rowerach, przy takim świecącym słonku to zdecydowanie świetny pomysł. W dodatku miała całkiem spory wybór, różne, takie dość zaawansowane: z orzeszkami, karmelem i innymi bajerami. Skusiliśmy się. Kobitka jak szybko się pojawiła tak szybko zniknęła, a my się wzięliśmy za konsumpcję. Nie wiem kto zauważył to pierwszy, ale żadne z nas nie miało w środku loda, który widniał na obrazku. Zamiast orzeszków, karmelu i czekolady była substancja wodno-mleczna, która smakowała niczym. Jedliśmy lody- podróby. Ja rozumiem, że podrabiają buty, ciuchy, plecaki, ale żeby podrabiać lody ??? To nam się w głowach nie chciało mieścić. Nasze twory lodopodobne użyźniły więc okoliczne pola, a my ruszyliśmy dalej. Łukasz oczywiście, jak podczas prawie każdej wyprawy miał swój dziwaczny cel – tym razem było nim: wydoić jaka. Gadał, gadał, gadał i  na gadaniu się skończyło. Nawet jak znaleźliśmy dwa piękne wielkie jaki pracujące w polu, uwiązane, to bał się do nich podejść. Ma więc zdjęcie z bezpiecznej odległości o dojeniu nie wspominając. Nawet mała krówka na którą się rzucił próbując ratować swój honor, mu uciekła…
Mijaliśmy okoliczne miejscowości z autentycznymi lokalnymi mieszkańcami, takie obrazki lubię najbardziej. Strasznie fajnie było jak trafiliśmy na blokadę różowych turbanów. Na jednej z dróg pracowała grupka około 20 młodych kobiet w tradycyjnych lokalnych strojach i różowych turbanach. Zagrodziły drogę i zażądały opłaty za przejazd. Pierwszy jechał Łukasz, pokazał im swoje puste kieszenie w spodniach, czym wzbudził salwy śmiechu. Dziewczyny były przeszczęśliwe, ale dopiero jak wkroczył Matt ze swoim chińskim, flirt zaczął się na dobre. Kobiety mało się nie tarzały ze śmiechu, kartą przetargową było kilka godzin pracy, potem rower, potem wyprawa jakiem. Ja tam oczywiście za wiele z ich rozmowy nie zrozumiałam, ale po długich pełnych śmiechu pertraktacjach przejechaliśmy wolno. Fajnie było ;)
Dojechaliśmy w końcu do jeziora i jakiejś upadłej farmy zwierzęcej, której pilnująca sroga babcia zażądała od nas po 10Y za wstęp. Gołym okiem było widać, że nie ma co tam oglądać, więc skusiliśmy się tylko na zupki chińskie zalewane wrzątkiem, bo niczym innym babcia nie dysponowała, a my zaczynaliśmy właśnie być strasznie głodni. Ale przy okazji tej wizyty poznałam urocze dziecko. Napisałabym, że najbardziej urocze w całych Chinach, no ale przecież pierwsze miejsce niekwestionowanie zajmuje moja kochana Dalia! Ale to dzieciątko też było przecudne, patrzyło swoimi wielkimi oczkami i nieśmiało podało mi rączkę. W sumie nie wiedziałam czy to dziewczynka, czy chłopczyk, ale potem jak robiło siusiu sprawa się wyjaśniła: dziewczynka. Ale babcia była tak sroga, że bałam się wdawać w zbytnie spoufalanie z jej wnusią …
Powrót poszedł nam dość gładko, obraliśmy inną trasę, przez jedną z największych atrakcji tej okolicy, położoną na wzgórzu wielką świątynię. Nim tam jeszcze dotarliśmy, już wiedziałam, że nie mam najmniejszej ochoty tam wchodzić. Nie lubię takich miejsc i nic na to nie poradzę. Widok tej świątyni z zewnątrz tylko mnie w tym utwierdził. Nie wiem w ogóle jak to określić, ale chyba najprościej: nic ciekawego. W dodatku cena za wejście, jak nie z tej ziemi: 85Y za osobę (czyli 43 zł). Oświadczyłam kategorycznie, że ja nie wchodzę. Ale Matt wyczytał prędzej na Internecie, że jest jakieś boczne wejście, gdzie się nic nie płaci. Mnie to jednak nie przekonywało, bo ja po prostu nie chciałam tego oglądać ! W końcu prawie mnie zmusili i weszłam razem z nimi… Małą bramką, jakieś 50m od głównej, gdzie się nic nie płaci. To było chore… Świątynia wewnątrz okazała się jeszcze gorsza niż na zewnątrz. Jakby była fake’owa, jak te wszystkie ich podróby tutaj. Gdybym weszła główną bramą i zapłaciła te 85Y nieźle bym się wkurzyła… A turystów tam było oczywiście co nie miara.
Pozostał nam jeszcze tylko powrót do domu, poszło dość szybko, ale przy okazji wyszło na jaw jaka ta Shangrila jest duża – Stare Miasto zrobione pod turystów to była tylko malutka jej część.
Wieczorem poszliśmy z Mattem  i Chelsie na herbatkę – było tak pioruńsko zimno, że trzeba się było jakoś ogrzać. I znów poważne rozmowy – ulubione tematy Łukasza, czyli polityka, wojny, kryzys ekonomiczny, itp. Dużo ciekawych rzeczy się od naszych Amerykanów dowiadujemy, nie powiem. I zrobili nam taką chętkę na Florydę, że chyba już wiemy dokąd pojedziemy następnym razem ;)

P.S. Wybaczcie opóźnienia w pojawianiu się postów. Staramy się jak możemy, ale doba ma tylko 24 h ;((

Łukasz:

Jak już nie omieszkała wspomnieć moja małżonka wyprawa do (wrót) Tybetu zakończyła się dla mnie połowiczną porażką. Mojej turystycznej tradycji dojenia niestety nie udało się w tych stronach dopełnić. Chiny po raz kolejny okazały się turystycznie ciężkie. Mojemu urokowi nie oparły się wymiona szlachetnych krów szwajcarskich, norweskich i wielu innych. Nie wspominając oczywiście o naszych rodzimych Krasulach pomorskich czy bieszczadzkich. Tu natomiast misja mnie przerosła. I nie chodzi bynajmniej o to, że jaki były duże i groźne. Zresztą ta sytuacja o której wspomina Agata dotyczyła dwóch byków, co mocno komplikowało samą filozofię dojenia. Właściciel tych dwóch pociesznych Jaczków, z których każdy był wielkości słonia, zaprzęgniętych do pługa co chwilę sugerował nam wymownymi gestami, że gdyby nie pług to już byśmy fruwali nad ich rogami. Ich sapanie i szarpanie się na uprzęży zdawało się to potwierdzać. Mimo tego zdecydowałem się bohatersko zapozować do pamiątkowego zdjęcia, czego nie można powiedzieć o Agacie. Mało tego, bała się podejść bliżej niż na sto metrów i ledwo jej zooma starczyło żeby trzasnąć fotkę.
Ale wracając do samego dojenia. Powód niepowodzenia jest prozaiczny: dziś prawdziwych mlecznych jaków już nie ma. Nie wiem, albo je pochowali albo zjedli, ale po prostu nie ma i już.
A co do lodów to powiem tylko, że były warte każdych pieniędzy, bo uśmiałem się jak nigdy. Czterech białasów kupuje na środku pustkowia lodziki od pojawiającej się znikąd pastereczki po czym dostają słodzony śnieg w papierkach wyciągniętych ze śmietnika a pastereczka teleportuje się z miejsca zbrodni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz