środa, 6 października 2010

DZIEŃ 24., Z powrotem w Shuhe.


Shuhe, 30.09.2010
No i nadszedł czas by opuścić Shangrilę. Szczerze mówiąc to w samą porę, bo aż tak wielu atrakcji tam nie ma. Szkoda nam tylko było opuszczać Chelsie i Matta, bo naprawdę miło nam się z nimi spędzało czas. Ale może oni mieli nas już trochę dosyć ? Sama nie wiem … Zjedliśmy razem ostatnie śniadanie, świeciło słońce, poszliśmy na spacer po miasteczku, gdzie mieliśmy taką wyjątkową, szczerą rozmowę. Bardzo sobie cenię takie chwile, Łukasz też … 
Droga minęła w miarę dobrze, choć wydaje mi się, że po jakimś czasie człowiek już się po prostu zaczyna przyzwyczajać… Nie obyło się oczywiście bez wypadku. Tym razem autobus, który wyjechał przed nami, na który się spóźniliśmy o 15 minut, wpadł jednym kołem do rowu. Na szczęście się nie wywrócił i nikomu nic się nie stało, ale był niezdolny do dalszej jazdy, więc domyślam się, że ludzie utknęli tam na kilka ładnych godzin. Siedzieli tacy przybici na wzgórzu dookoła autobusu, gdy ich mijaliśmy…
Akurat na tym odcinku drogi są zapierające widoki w piersiach, po prostu niesamowite. Ale ceną za nie są czyhające za każdym zakrętem przepaście. Ale tak jak napisałam, chyba się powoli przyzwyczajam, bo moje serce biło w miarę miarowo.
Do Shuhe dotarliśmy już po zmroku, bo robiliśmy jeszcze zakupy w Lijiangu. Zjechało się sporo nowych wolontariuszy, więc baliśmy się że nasz pokój już zajęty, ale czekał na nas. Okazało się również, że jeszcze jedna część puzzli nie została do końca pomalowana, więc miałam zajęcie do końca wieczoru. Łukasz z kolei urządził wieczór pt. „Sto pytań do” i zamęczał nimi Maćka do 2:30.
I tak nam minął dzień 24 ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz