wtorek, 12 października 2010

DZIEŃ 30., Łukasz poznaje przyjaciela.


Typowy przygraniczny rowerek

Pipi

Sapa, 06.10.2010
Dziś rano zerwaliśmy się  z łóżka w miarę wcześnie. Spać i tak się nie dało, bo ruch przygraniczny zaczyna się już ok.5, a że mieliśmy hotel przy głównym szlaku wszelkiego rodzaju rowerowych handlarzy, od rana słyszeliśmy ich klaksony, przekrzykiwania i ogólnie cały ten straszliwy hałas który jest charakterystyczny dla przejść granicznych w dzikich krajach.
Przejście przez granicę było zadziwiająco bezproblemowe i po jakimś czasie siedzieliśmy sobie szczęśliwi w busie do Sapy – znanej miejscowości w Wietnamie Płn., która była teraz naszym celem. Bus ładny, z klimą – szkoda tylko, że nie chciał jechać. Czekał na innych pasażerów, a tych akurat było jak na lekarstwo. Łukasz używał różnych argumentów, wymiana zdań była dość zabawna, ale najbardziej zadziałał argument taki, że Łukasz zaczął szukać innego busa i w końcu ruszyliśmy.
Widoki były niezwykłe, naprawdę piękne. Co prawda tarasy ryżowe były nieco podsuszone, ale sam krajobraz Wietnamu naprawdę robi wrażenie. Problemem jednakże była dość słaba widoczność – powietrze nie jest tu tak przejrzyste. Długo zastanawialiśmy się czemu – przecież nie ma u żadnych dużych fabryk, by było to kwestią zanieczyszczenia…
Podróż do Sapy zajęła nam jakąś godzinkę. Sapa to dość spore, bardzo popularne wśród turystów, szczególnie francuskich, miasteczko. Ma taki fajny klimat – w ciągu dnia jest oczywiście ciepło, ale nie jest to gorąco które cię przytłacza przeszkadzając w oddychaniu. W Sapie jest wiele fajnych restauracyjek, szczególnie z kuchnią włoską (?!) i francuską. Ot taki typowy turystyczny kurorcik.
Kwaterę znaleźliśmy dość szybko, ot taki w miarę sympatyczny pokoik za 10 dolarów za 2-osobowy pokój. Czyli cena zbliżona do tego co płacimy cały czas, no może ciut drożej …
Poszliśmy na pierwszy spacer po okolicy. To co nam się rzuciło w oczy to niesamowita ilość sklepów i kramów z North Face’ami. Jakość jakby ciut lepsza niż to co widzieliśmy w Tajlandii i w Chinach, ale wciąż nie da się ukryć ,że to fake’i.
I właśnie podczas tego spaceru Łukasz poznał przyjaciela. Przechodziliśmy właśnie środkiem zatłoczonego, lokalnego marketu z jedzeniem, gdy zobaczyliśmy że przez ten tłum skrobie się mały krabik. Szedł sobie bokiem, jak to kraby mają w zwyczaju i byłby zapewne został rozdeptany, gdyby Łukasz nie postanowił go uratować. Zapałał miłością do tego zwierzątka, które zdobyło się na odwagę i uciekło z wielkiej michy pełnej innych krabów skazanych na ugotowanie w garze. To był bardzo dzielny krab i to urzekło Łukasza. Ciężko to sobie wyobrazić, ale Łukasz stanął i powiedział: „Chcę się z nim zaprzyjaźnić. Bo, bo … bo on jest taki szczery”. Zdecydowanie w Łukaszu zaszła podczas tej wyprawy poważna zmiana. Myślę też, że Dalka obudziła w nim uczucia ojcowskie, które teraz postanowił przelać na tego kraba. Nazwał go … Pipi. Nie skomentuję – coś naprawdę się musiało z nim stać, skoro dorosły facet nazywa kraba Pipi. Nic to, krab został zabrany do domu i zamieszkał w naszej łazience. Łukasz regularnie zraszał go wodą, a jak wieczorem poszliśmy na kolację to wziął dla Pipi kawałek mięsa.
Reszta dnia minęła nam na leniwym włóczeniu się po knajpach. Fajnie ;) 

Łukasz:
Adopcja kraba przebiegła dość spontanicznie. Urzekła mnie po prostu jego wola przetrwania i wrodzony spryt. Taki prawdziwy twardziel z praktycznie pewną przeszłością w podwodnej marynarce Vietkongu. Postanowiłem więc nieco mu dopomóc, by stał się jednym krabem na milion który wyrwał się i przeżył rybny targ. W dodatku taka szorstka, męska przyjaźń podczas tej podróży była mi potrzebna, taki cichy cierpliwy słuchacz. Urządziłem mu przytulne gniazdko w naszej łazience i szybko stał się jednym z nas, wspólne rozmowy, prysznice… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz