piątek, 8 października 2010

DZIEŃ 27., Pierwsze Święto Radości Dzieci

























Shuhe, 03.10.2010
W ciągu ostatnich kilku dni była piękna pogoda, we dnie świeciło upalne słońce, jedynie w nocy padał czasami leciutki deszcz. A dzisiaj co ? Wstałam rano a tu wszędzie mokro, niebo całe zachmurzone, jakby za chwilę miało lunąć od nowa. O nie, tak przecież nie może być. Od miesięcy jest to Święto planowane, przygotowywane przez wiele osób. Dlaczego, dlaczego, dlaczego ? ;(  
Poszliśmy na miejsce festynu, tam pełno kałuż z wodą, Maciek stał z niewesołą miną i już dzwonił do domu dziecka, by dzisiejsze święto odwołać. Ale kilka osób zaczęło go namawiać – może jednak spróbować, przecież niczemu to nie zaszkodzi. Na posterunku było już około 50 wolontariuszy, więc rąk do pracy nie brakowało. Zabraliśmy się do roboty. Pierwszym zadaniem było jakoś osuszyć teren. Wszyscy (no prawie, tym co stali i patrzyli się oberwało) chwycili za plastikowe talerzyki i wybierali nimi wodę z kałuż. Potem z talerzyków do dużych wiader. Przy kilku pracujących osobach takie wielkie wiadro było pełne po 2 minutach. No i potem trzeba było z tym wiadrem dygać kilkaset metrów i tą wodę wylewać. Łatwo nie było, oj nie było. Nanosiłam się tych ciężkich wiader (Łukaszowi tym razem kategorycznie zabroniłam, więc on robił inne rzeczy), zawalczyłam z kałużami, po 2 godzinach takiej pracy bez przerwy byłam naprawdę zmęczona. Przy okazji użyłam oczywiście wszystkich próśb i argumentów jakie znam. Przekonywałam górę, by jednak rozpędziła te chmurzyska i dała tym i tak biednym dzieciaczkom trochę słońca dzisiaj. Każdy z zebranych modlił się do swojego Boga, ale chyba poskutkowało, bo dało się czuć, co prawda bardzo nieśmiałe, ale ciepłe słoneczne promienie. Nadzieja wlała się w nasze serducha.
I w końcu, koło 14 (3 godziny później niż planowane) przyjechały dzieciaczki. Najpierw starsi, taka właściwie młodzież koło 15, 16 lat, a za nimi wkroczyły maluchy. To był taki naprawdę wzruszający widok – wielka grupa maluchów, wszyscy w takich samych dresikach, z niepewnymi uśmiechami na twarzyczkach.
Nie wiem jak to opisać. Gdzieś kiedyś słyszałam, że dzieci niekochane, nie są piękne. Po prostu brak im pierwiastków niezbędnych do tego, by ich uroda się rozwijała. Patrząc na ten rząd dzieciaczków przypomniały mi się te słowa. One dla mnie były piękne, ale pewnie ktoś nieczuły, stojący z boku stwierdziłby że wiele z nich to małe brzydalki. Miały krostki, blizny, strupy, krzywe ząbki…
Te dzieci były takie kochane … Starsze dzieci przejęły opiekę nad nimi, podzielili się w grupki, gdzie w każdej było 3 maluchów i jedna osoba starsza i tak chodzili od stacji do stacji. Każdy dostał swój paszport – kartkę na której wolontariusze odznaczali stacje, które maluchy już zaliczyły. A stacji było ponad 20 !!!
Fajnie było ;)) Ciężko mi powiedzieć, która stacja była najbardziej popularna.  Zależy chyba od dziecka, każdemu podobało się co innego. Ale muszę przyznać, że dzieci zaskoczyły mnie swoim sprytem i zaradnością. Weźmy np. puzzle, które malowałyśmy razem z Ahweelyn – były naprawdę strasznie trudne. Dawałyśmy je do układania dorosłym i oni się poddawali. Byłyśmy prawie pewne, że dzieci usiądą i zaczną płakać z frustracji. A one, kombinowały, kombinowały aż wszystkie puzzle trafiały na swoje miejsce. Fantastycznie !
Strasznie dużo frajdy sprawiły hamburgery – z nimi też było mnóstwo roboty. Maciek znalazł sponsorów – Francuz upiekł bułki, Holender dał wołowinę, ktoś tam jeszcze inny ser i dzięki temu na całe święto było przygotowanych… 600 hamburgerów !!! Do tego jeszcze coca-cola dorzuciła wodę, colę i takie słodkie mleka w butelce, więc dzieciaki z dumą dźwigały te swoje skarby żywieniowe i raczyły się nimi co chwila. Dla tych dzieci, przyzwyczajonych do ryżu albo makaronu ryżowego na śniadanie, obiad i kolację, taki hamburger to było naprawdę coś ;)
Ja dzisiaj znowu służyłam za fotografa i od czasu gdy na jednym ze stanowisk dałam się trochę podmalować, dzieci podchodziły do mnie trochę śmielej … Łukasz z kolei urzędował na boisku z piłkarzykami (tzn. piłkarzykami byli ludzie ;) ) i też dobrze się bawił. Słonko nawet chwilami fajnie przygrzewało i przez dwie godziny była naprawdę świetna zabawa. Zjechało się pełno ludzi z wielkimi aparatami i kamerami (pewnie TV), Maciek z błogim uśmiechem na twarzy udzielał wywiadów. Patrząc na to wszystko z boku można było stwierdzić – udało się, odnieśliśmy sukces, dzieci były szczęśliwe (piszę my, choć nasz udział w tym wszystkim niestety za duży nie był) Góra niestety poszła tylko zapewne na jakiś kompromis (ale dobre i to), bo po 16 zaczęło padać. Na szczęście większość dzieci zdołało przejść przez wszystkie stacje. Dzieciaki schroniły się pod namiotami, ale było jasne, że przy takim deszczu za wiele już nie zdziałamy. Podjechał autokar i dzieciaczki odjechały…
Ale to był jeszcze nie koniec atrakcji na dzisiaj. Maciek poprosił Iowę i ci zgodzili się zagrać koncert w domu dziecka. Jakieś dwie godzinki później wpakowaliśmy się więc wszyscy do autobusu i pojechaliśmy do domu dziecka do Lijiangu.
Dom dziecka jak dom dziecka, jak zawsze robi przygnębiające wrażenie. Przynajmniej na mnie. Dzieci jednak były wyraźnie ucieszone i podekscytowane odwiedzinami prawdziwego muzycznego zespołu – z 3 gitarami, perkusją, skrzypcami i wiolonczelą ! Na początku słuchały z szeroko otwartymi buziami, a potem, przy szybkich kawałkach, zaczęły szaleć. Super było. Miejsce ludzie, wszystko było niesamowite. No bo gdyby mi ktoś przed wyjazdem powiedział, że będę na koncercie polskiej grupy w domu dziecka w jakimś niedużym chińskim mieście to chyba bym się w czoło popukała. A tu proszę: wszystko się może zdarzyć …
To był długi, świetny dzień. Wykończeni wracaliśmy do naszej norki i szybko: spać. Jutro czekało nas nie tylko kolejne Święto Radości, ale również: pożegnanie. Zdecydowaliśmy już wcześniej, że wyjedziemy 4. I tak, ze względu na Święto zostaliśmy w Chinach dłużej niż to było planowane, ale teraz trzeba znowu obrać kierunek: południe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz