wtorek, 26 października 2010

DZIEŃ 48., Plastelina, kambodżańskie wesele i przerażające opowieści.

Saiva, 24.10.2010

Dziś od rana zaatakowały nas te same myśli co wczoraj wieczorem. Łukasz
wstał wcześniej i przeszukał Internet wzdłuż i wszerz szukając informacji,
choć to samo zrobiliśmy już wczoraj. Pozostało to samo pytanie: co robić ?
Czy nadal brać w tym udział ?

Dzieci były kochane, jak zawsze. Nawet siedząc i nie ruszając się z miejsca
umieraliśmy z gorąca, a one prześcigiwały się w wachlowaniu nas, ściskaniu i
całowaniu. Częstowały nas wszystkim co miały, Bon Tien miał jednego
cukierka, to chciał go oddać mi, Rim dostał od kogoś kawałek trzciny
cukrowej i również przymuszał mnie do jedzenia. Cokolwiek mają, chcą się tym
z nami podzielić - i tak jest od początku pobytu tutaj .
Wyjęłam plastelinę. To było coś nowego - dzieci chciały jeść, wąchały, ale
ogólnie lepienie z plasteliny bardzo im się spodobało ! Coś nowego, coś
innego - a to przecież taki drobiazg .

Po południu wrócili Hanna, Katt, Mike i Marcel, a z nimi Samnang z doktorem
Josephem. No właśnie - kim jest ten cały japoński doktor Joseph ? Pojawił
się nie wiadomo do końca skąd i po co. Ma niby wiele sierocińców w różnych
krajach, mieszka na Tajwanie i Samnang chce się od niego uczyć jak prowadzić
tego typu placówki.
Joseph jest totalnie dziwny, chwilami chamski i grubiański, wczoraj
wieczorem gdy go poznaliśmy średnio miło nas potraktował. Nie wiemy choroba
co o nim myśleć. No ale mieliśmy okazję poznać go trochę bliżej, bo Samnang
zabrał nas, wszystkich białasów, na wesele. Takie mi się to wszystko wydało
dziwaczne - na jakie wesele ? Czemu jedziemy na wesele do kogoś, kogo nie
znamy, ba, potem się okazało że nawet Samnang nie zna, bo było to wesele
dalekich znajomych jakichś kobiet, które z nim współpracują.
Najpierw zostaliśmy zawiezieni do ładnego domu tych właśnie kobiet - suto
zastawiony stół, owoce, piwa, obiad. Bardzo fajnie, bardzo miło, ale
dlaczego to my się mieliśmy najadać, a nie dzieci, które zostały w
"sierocińcu" ?

Potem pojechaliśmy w końcu na wesele - bardzo małe i skromne, bo było tylko
kilkadziesiąt osób, a w Kambodży zdarza się że liczba gości dochodzi do
2000. Nie miało to za wiele wspólnego z europejskim weselem, ludzie byli
normalnie ubrani (choć jest jeszcze możliwe, że były to po prostu ich
najelegantsze ciuchy), nie było nic do jedzenia, ani nic do picia, ale
istniała możliwość zakupu u przydrożnych handlarzy, którzy zjechali tu z
okolicznych miejscowości. Taka widocznie tradycja. Para młoda zamiast zejść
na dół, siedziała na górze ze starszyzną i przez kilka godzin odprawiała
modły. Weszliśmy tam do nich na górę, panna młoda była ładna i fajnie
ubrana, ale . nie zazdrościłam jej takiego wesela.
Na dole siedzieliśmy i wzrok większości gości skierowany był na nas -
czuliśmy się trochę jak małpy w cyrku . Potem potańczyliśmy, chodząc dookoła
i naśladując miejscowych. To było akurat naprawdę fajne.

W ogóle bardzo się cieszę, że mogliśmy być na kambodżańskim weselu - jednak
nie do końca rozumieliśmy, dlaczego tam jesteśmy. Czy to była jedna z
atrakcji dla wolontariuszy przygotowana przez Samnanga (co byśmy, wdzięczni
i szczęśliwi, sypnęli mu więcej dolarów) ? Do tego miejsca był kawałek,
Samnang wynajmował taksówkę, żeby nas tam zabrać. Wszystko fajnie, tylko po
co ?

Drogę powrotną mieliśmy dość hardcorową. Przez niektóre odcinki, w normalnej
osobowej toyocie było nas 12 osób (4 siedziały w otwartym bagażniku) Już się
tu nauczyliśmy - w Azji nic nie jest niemożliwe.
W drodze powrotnej zostaliśmy uraczeni kilkoma historyjkami doktora
Josepha. O ile on w ogóle jest doktorem, bo coś mamy podejrzenia . Jego
historie są tak przerażające, że boli mnie gdy sobie w ogóle o tym pomyślę.
I choć Josepha nie lubię i mu na razie kompletnie nie ufam, to wydaje mi
się, że to co mówił jest prawdą...

Napiszę więc, bo o takich rzeczach powinno się wiedzieć, mówić i, mój Boże,
jakoś walczyć! Wrażliwi, dzieci i ci którzy mają dobry humor i nie chcą go
sobie zepsuć, proszę pominąć resztę.

W azjatyckich krajach, takich jak np. Tajlandia, Laos czy Kambodża wielu
ludzi jest biednych. Tak biednych, że rodzice, by wyżywić resztę dzieci,
sprzedają swoje małe córeczki do burdeli. 4,5 - latki. Jest wielu skur... ,
którzy za rozdziewiczenie tych maleństw słono płacą. Dziewczynki są po
pierwszym razie zszywane i sprzedawane jako dziewice po raz drugi. Potem
obsługują od 20 do 50 klientów dziennie. Dożywają zwykle nie więcej niż 14,
15 lat, bo umierają na AIDS. Taki los spotyka tysiące dzieci, również tu w
Kambodży. Jak twierdzi Joseph, 90% klientów nawet nie jest pedofilami, to
głównie Chińczycy, Kambodżanie, trochę białych - bogaci chińscy biznesmeni
wierzą, że sex z dzieckiem przyniesie im korzyści w interesach.

Usłyszeliśmy również o baby-soup, serwowanej w specjalnych restauracjach w
Chinach. Jak wiadomo, w Chinach można mieć jedno dziecko - wszyscy marzą o
chłopcu, kobiety które oczekują dziewczynki decydują się więc na aborcję.
Czemu by na takiej niechcianej ciąży przy okazji nie zarobić ? Z martwych
płodów małych dziewczynek robiona jest zupa - kolejny ekskluzywny kąsek dla
chińskich biznesmenów.

To jest tak przerażające, że wolałabym wierzyć, że jest fikcją, wymysłem
chorej wyobraźni doktora Josepha. Niestety, w to akurat wierzę.
I nie napiszę nic więcej .

Łukasz:

Niezależnie od wszelkich intencji Samnanga pobyt w tym "sierocińcu" ma
niesamowitą magię i, o ironio, daje nam możliwość obcowania z prawdziwą i
nieskażoną turystycznie Kambodżą.


Co do wesela moi mili, to jednak nie ma to jak polska potańcówa przy disco
polo. Impreza w remizie jednak ma trochę więcej wigoru niż buddyjskie,
czterodniowe weselicho. I choć dancefloor był nasz przez trzy godziny, nie
doczekaliśmy się pary młodej, bo ciągle odprawiali swoje modły i zmieniali
kiecki. Mimo wszystko jestem zachwycony. Po pierwsze każdego travelersa mogę
zakasować tekstem: ale była biba na kambodżańskim weselu, a po drugie to
klimatu tej imprezki nie zapomnę chyba do końca życia. Cała wiocha giba się
w rytmie ichnich skowytów, para młoda na pięterku, razem ze starszyzną ,w
kuckach od dwóch dni spowiada paciorki (jako białasów dopuszczono nas do
nawiedzenia bambusowych komnat). Byliśmy prawdziwymi białymi gwiazdami (lub
jak kto woli małpami), każdy wujaszek chciał nas poznać, uściskać i
oczywiście zatańczyć. 


Ale było też drugie dno, za powierzchownymi uśmiechami kryła się napięta
sytuacja na linii my- Samnang. Nie wiedzieliśmy w ogóle czemu tu jesteśmy,
kim dla Samnanga są ci wszyscy ludzie. Byliśmy na środku jakiegoś
całkowitego odludzia wśród niekończących się bagien, a kilku wujaszków miało
przy sobie odświętne kałachy (chyba zamiast garniturów). Wtajemniczeni
wiedzą, że picie z Azjatami to sport dość ryzykowny, szczególnie gdy są
jakieś kwasy. A ryżowa wódeczka uderza do głowy. I czasem dopadała mnie
myśl, że gdyby jakiś wujaszek zaszalał z ułańską fantazją, to mimo, że na
imprezie było pewnie ze sto osób, wszystko zostałoby w rodzinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz