wtorek, 12 października 2010

DZIEŃ 31., „Buy from me”






 

07.10.2010
Dziś mija dokładnie miesiąc od naszego wyjazdu z domu. Jej, jak to szybko zleciało. W sumie dużo się w tym czasie zdążyło wydarzyć – nie da się ukryć.
Tą miesięcznicę postanowiliśmy uczcić kolejną wyprawą motocyklową. No dobra, nie motocyklową, ale skuterową. Wypożyczyliśmy taka mała hondę i ruszyliśmy w podróż po okolicy. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie kilka małych szczegółów (nie to, że się czepiam)
Pora zbiorów nie jest chyba najlepszą na podziwianie tarasów ryżowych. I to niestety nie tylko dlatego, że zamiast zielono jest dość żółto. Główny problem polega na tym, że lokalni mieszkańcy by oszczędzić sobie trochę pracy wypalają te ryże. I tak sobie pomyśleliśmy, że to właśnie te dymy sprawiają, że powietrze jest takie nieprzejrzyste. Błękit nieba i zieleń pól, są jakby za lekką mgiełką … Te małe niedogodności nie zdołały jednak zepsuć nam wycieczki. Jechaliśmy tak sobie przez te mimo wszystko piękne tereny, słonko nam świeciło i podziwialiśmy tarasy, które musiały kosztować ludzi tyyyyle pracy. Łukasz złamał lokalne przepisy dwukrotnie, raz olewając babcię która wybiegła ze swej budki chcąc sprzedać nam obligatoryjny bilet na przejazd tą drogą. Drugi raz gdy zapuścił się w zakazane tereny. Tzn. nie zakazane, jeśli wypożyczysz lokalnego przewodnika, któremu oczywiście musisz zapłacić. Mijaliśmy na naszym skuterku całe tabuny białych turystów, którzy na nogach podziwiali okoliczne wioski. Nasza niezależność jednak dużo bardziej nam odpowiadała !
Potem dojechaliśmy nad rzeko – strumień. Pierwszy raz w Azji widziałam naprawdę czystą, jakby górską wodę, w której aż chciało się kąpać. Niestety, nie mieliśmy kostiumów, a na waleta ciężko było, bo cała banda lokalersów czyściła na drugim brzegu kurczaki (więc może jednak ta woda aż taka czysta nie była?) więc zadowoliliśmy się moczeniem nóg. Co i tak była niezwykle przyjemne i orzeźwiające w taki gorący dzień.
Dalej włóczyliśmy się w zasadzie bez celu po okolicznych drogach. Urzekał nas widok wodnych Buffalo pracujących w polu, albo taplających się w błotku, małych cielaków brykających wesoło koło drogi. No i oczywiście ludzi, którzy mają tu bardzo piękne ludowe stroje i kobiety handlują ręcznie robionymi (chyba) wyrobami. Widok tych ludzi jest bardzo sympatyczny, ale czar trochę pryska, gdy się odezwą. Ich powitanie i jedyne co do nas mówili to: „Buy from me”. Brzmi tak  podobnie do kochanego laosańskiego „Sa ba dee”, a jaka różnica… Trochę ma się dość tego ciągłego nagabywania… Zaskakujące jest, że handluje bardzo dużo małych dziewczynek. Czy one nie chodzą do szkoły??!!
Po powrocie znów zaliczyliśmy dwie restauracje. Tu oferują takie fajne zestawy, którym nie mogę się oprzeć. Zupa, potem sajgonki, potem danie główne i na końcu deser – za średnio 6 dolarów. Jestem na wakacjach, więc można zaszaleć – a co ! Pipi też dzisiaj miał wyżerę, bo Łukasz zdobył dla niego małą rybkę do jedzenia. Niestety, kraby nie należą do istot okazujących nadmierną wdzięczność. Nasz/a Pipi nabrał po posiłku wigoru i latał po łazience jak szalony a gdy Łukasz próbował go schwytać na wodne zraszanie, walił szczypcami jak szalony. Wojownik. No dobra, pozostanie więc bez wody, skoro tak bardzo tego chce ….
Łukasz z kolei chodził zamyślony i podekscytowany, bo jutro ma oglądać motor. Umówił się w tym facetem, od którego wypożyczaliśmy skuter,cbo ona ma jakiś Mińsk do sprzedaży. To jest to o czym marzył od początku – przejechać cały Wietnam na motorze. Ja trochę się boję – ale wiem jak on bardzo tego chce, więc na pewno nie będę stawać na przeszkodzie ;) W końcu marzenia są po to, by je spełniać.

Łukasz:
Wydaje mi się, że jesteśmy na bardzo dobrej drodze do trafienia na czarną listę Światowej Federacji Wypożyczaczy Pierdzikułek i już wkrótce w każdym przybytku ze wszelkiej maści skuterkami (nawiasem mówiąc w Wietnamie nie da się wypożyczyć normalnego, dużego motocykla, gdyż w tym kraju zakazane jest posiadanie motocykla o pojemności wyższej niż 175 ccm3, czyli tyle co kot napłakał. Swoją drogą to przyznam, że to chyba najmądrzejszy przepis jaki tu mają, bo przy ich stylu jazdy, gdyby dać im normalne duże maszyny to szybko doszłoby do samozagłady narodu wietnamskiego) pojawią się nasze zdjęcia z serii: tych klientów nie obsługujemy. Po prostu po jednym dniu naszej jazdy te maszynki nadają się praktycznie do remontu kapitalnego, gdyż z reguły wybieramy rejon opisywany przez właściciela jako „tylko żeby wam nie przyszło do głowy tam jechać bo się nie da”. Tym razem było forsowanie strumieni, lekkie brodzenie w wodospadach przejazdy po głazowiskach typu „o kurcze, chyba rozwaliłem silnik o jakiś kamolec”. Fajnie było, na trasie spotkaliśmy sporo turystów w rynsztunku górskim na swoich „poważnych trekach” z licencjonowanymi (cokolwiek to w Wietnamie oznacza) przewodnikami. Smaczku dodała pani bileterka próbująca własną piersią zagrodzić nam wjazd, no cóż, służba nie drużba, ale w pogoń nie ruszyła. Nawet nie chodziło mi o tą kasę za przejazd, ale bałem się, że będzie miała wąty, że sami się tu zapuszczamy w ten teren a niby nie wolno. 
Pipi dostał żarcie i zupełnie zwariował. Z małego autystycznego krabika przerodził się w bestię atakującą stopy, gdy człowiek siedzi na kiblu. Tak to jest z tymi niewdzięcznymi Azjatami…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz