niedziela, 17 października 2010

DZIEŃ 38., Czarujące Hoi An.


ten wreszcie dał się wydoić





14.10.2010, Hoi An 

Nocne autobusy to zdecydowanie sprytny wynalazek – zasypiasz w straszliwym Hanoi, gdzie jedzą małe pieski, a budzisz się w zupełnie innej, może lepszej, części Wietnamu. Taką przynajmniej mieliśmy nadzieję …
Naszym celem dzisiaj było Hoi An, ale nim do niego dotarliśmy mieliśmy jeszcze 4-godzinny postój w Hue. 4 godziny to niby niewiele, ale wystarczy, by zwiedzić największą atrakcję tego miasta - wielką cytadelę, która kryje w sobie resztki tego, co pozostało po pałacu królewskim.
My ogólnie zwiedzać nie lubimy i zwykle omijamy takie rzeczy, ale to akurat miejsce nawet mi się podobało.  Można by rzec, że skłaniało do refleksji… Zostało wybudowane dopiero 200 lat temu, widać, że z przepychem i rozmachem. Były ogrody, baseny, piękne domy, nawet „Zakazane miasto”, gdzie mieszkały kobiety i rodzina króla i gdzie wstęp mieli tylko biedni eunuchowie. Ci, co to budowali mieli nadzieję, że przetrwa to zapewne setki lat, będąc godnym miejscem dla ich króla.
Wystarczyło jednak „tylko” 200 lat, a można by rzec, że nawet 150 (bo miejsce to zostało częściowo zbombardowane przez Amerykanów) by wszystkie te plany i marzenia obrócić wniwecz…
Dziś nie ma ani króla, ani wspaniałych posiadłości królewskich – wszystko jest smutne, zapuszczone, ale czuć, że gdzieś po kątach chowają się chyba te niespełnione plany i marzenia…
 
Prócz cytadeli to miasteczko Hue raczej nie jest godne dłuższego zatrzymywania, dlatego cieszyliśmy się, że nic nam do łba nie strzeliło i nie zamówiliśmy sobie tutaj noclegu …

3 godziny jazdy autobusem później byliśmy już w słynnym Hoi An. Hotel znaleźliśmy praktycznie od razu. Szukać nam się nie chciało, a 8 dolarów było na tyle przyzwoitą opcją, że zostaliśmy. Pokoik mały, ale za to z uroczym balkonikiem z wielkimi balkonowymi okiennicami. Przeczytaliśmy meila od naszych angielskich znajomych Richarda i Elley, żebyśmy się spotkali w barze Sunshine, więc taki mieliśmy właśnie plan na wieczór. Żadnego adresu nie podali, ale uznaliśmy, że Sunshine jest pewnie gdzieś na terytorium Starego Miasta. 

Zaczęło padać, ale w sumie nie wyglądało na to, że zaraz ma przestać, więc ja ubrałam kurtkę przeciwdeszczową, Łukasz fioletowy płaszczyk foliowy i ruszyliśmy na pierwszy rekonesans miasteczka.
Było już ciemno, deszczyk sobie leniwie padał, a my błąkaliśmy się po uliczkach tego chyba najbardziej lubianego w Wietnamie miasta. I zdobyło ono sobie tą sympatię zasłużenie, bo jest naprawdę urocze !!!
Hoi An słynie z zakładów krawieckich. Są tu po prostu niezliczone ilości mniejszych lub większych sklepów, gdzie uszyć sobie można wszystko – na manekinach wiszą sukienki, kurtki, płaszcze, garnitury, koszule. Nic tylko zamawiać, oczywiście jak się ma czas, pieniądze i chce to potem dźwigać na grzbiecie. My zrezygnowaliśmy – może to był błąd ? 

Prócz zakładów krawieckich jest całe mnóstwo restauracji, co jedna to bardziej klimatyczna. W Hanoi nie mogliśmy znaleźć jednego miejsca, w którym naprawdę chcieliśmy zjeść obiad – tu było ich wręcz za dużo.
Ale największy klimat tego miasta tworzy jego spokój, nastrój i taka miła, romantyczna atmosfera. Nikt tu nie krzyczy, Stare Miasto jest wyłączone z ruchu skuterowego i samochodowego, nie ma naganiaczy, a spacerując uroczymi uliczkami Starego Miasta słyszy się muzykę. Co kilkadziesiąt metrów w którymś ze starówkowych starych domeczków, umieszczony jest głośnik, który niesie muzykę, graną jak się okazało na żywo. W jednym z domków siedzi piękna i pięknie ubrana Wietnamka i gra na takim ślicznie brzmiącym instrumencie, który jednak nie mam pojęcia jak się nazywa … 

Do tego wszystkiego jest rzeka z oświetlonym ładnie mostkiem, no i w ogóle jest ładnie. A w takim romantycznym wieczornym deszczu, wszystko jest jeszcze ładniejsze …
Niestety jednak nasze ponad godzinne próby odnalezienia restauracji Sunshine zakończyły się fiaskiem. Nie podali nam adresu, nikt z pytanych po drodze nie wiedział, musieliśmy więc osiąść w innym miejscu. Ale w sumie chyba na dobre nam to wyszło ;)

Do małego, klimatycznego lokaliku zostaliśmy zagonieni przez sympatyczne małżeństwo Australijczyków. Siedzieli tam sobie samotnie przy którymś już  z kolei piwku i tak nagabywali przychodniów, by się dołączyli – że super jedzenie, tanie piwo i w ogóle ;) Daliśmy się więc skusić.
Piwo rzeczywiście – rewelacja, Łukasz znalazł swój od dawna poszukiwany piwny raj. Małe piwo 3000 dongów, duże piwo 5000. W przeliczeniu na nasze: ok. 40 groszy i  75 groszy. Mowa o lokalnym piwku, z kija. Było tak dobre, że nawet ja się na 2 skusiłam ;)
Tak jak i nas tak ta para Australijczyków zwerbowała jeszcze 2 nowe stoliki – jak się okazało również z Australii. Zresztą nic dziwnego do Hoi An przyjeżdża tylu Australijczyków, że naprawdę trudno trafić na innych obcokrajowców.
Nick, który za młodu zwiedził kawał świata, w dredach protestował przeciw wojnie w Wietnamie, przysiadł się do nas i zaczął opowiadać o Australii – co zobaczyć, jak najtaniej podróżować. Przy okazji jeszcze serdecznie nas do siebie zaprosił. Byłoby super, gdyby nie to, że mieszka w Perth, na zachodnim wybrzeżu, czyli tam gdzie się tym razem niestety nie wybieramy… Ale dał nam kartkę z adresem meilowym, telefonem, w razie gdybyśmy zmienili zdanie. Zobaczyło to małżeństwo ze stolika obok i postanowili nie być gorsi ! Zaraz wysmarowali karteczkę z adresem, meilem i serdecznie nas do siebie zaprosili. A mieszkają w Brisbane, co nam już duuuużo bardziej po drodze ;)) Szok ! Jeśli wszyscy Australijczycy są tacy, to już się nie mogę doczekać Australii! Biedni, dali nam ten adres tak tylko z kurtuazji, pewnie się nie spodziewając, że kiedykolwiek skorzystamy, ale my naprawdę za miesiąc z haczykiem zapukamy do ich drzwi ;))
Trzecia rodzinka też o mało co nas do siebie nie zaprosiła, ojciec rodziny już pytał o karteczkę by móc zapisać adres, ale napotkał wzrok żony i jakoś … zapomniał ;)
I teraz pewnie wyjdziemy na jakieś hieny – ale my naprawdę ani słowem nie pytaliśmy o żadne noclegi. To była tylko krótka niezobowiązująca rozmowa. Poznaliśmy już przecież sporo młodych Australijczyków, ale jak widać młode pokolenie to już jednak nie to samo …

Łukasz:

W głowie wykluła mi się taka myśl, że może im bardziej na południe, tym ogólny background, że tak powiem mentalny, będzie coraz mniej czerwony. Chodzi mi o poprawność ustrojową jaka przyświecała mieszkańcom tego światłego kraju w tak jeszcze nieodległych czasach rewolucyjno-antyamerykańskich. Może ten północny Wietnam to trochę takie wschodnie Niemcy w azjatyckim, turbodoładowanym wydaniu, myślę sobie? Nie wiem ile w tym racji, ale progres jest. Hoi An to zdecydowanie fajna miejscowość z plażą na pocztówkowym poziomie i fajnym, takim trochę bohemiarskim klimacikiem. Wyprzedza Hanoi o lata świetlne. Widać jednak, że Wietnamczycy zapatrzyli się na Tajlandię, bo ilość powstających hoteli molochów naprawdę robi wrażenie, taka Hurgada przy Hurgadzie wzdłuż całego wybrzeża. Już wkrótce będzie to taki trochę raj utracony. Ale szczerze mówiąc mam wrażenie, że to dotyczy całego tego kraju i to zdecydowanie już w czasie przeszłym. 

Co się tyczy Australijczyków, to jeżeli wszyscy są tacy jak ci z knajpy to nie wiem, czy nie zostanę tam na zawsze. Słyszałem, że to taka wyluzowana nacja, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Myślę, że nasze wakacje w pakiecie typu pasożyt są jak najbardziej wykonalne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz