czwartek, 21 października 2010

DZIEŃ 43., Dzień z Nikamonami i fake'owe sierocińce.

Phnom Penh, 19.10.2010

Ta podróż autokarem, którą mieliśmy w nocy była mocno psychodeliczna. Wyruszyliśmy około 24 i po jakiejś godzinie, najwyżej dwóch, dotarliśmy do granicy. A że granicę otwierają około 7 rano, to wszyscy spaliśmy w autobusie. Taki po prostu nocleg na siedzeniach …
O 6 rano wszedł nagle jakiś Wietnamiec w białej koszuli, pobudził wszystkich i zaczął zbierać paszporty i 25 dolarów na wizę. Rozbudzeni, nie do końca kapujący co się dzieje, mu taki pakiet daliśmy. Zrobiło to kilka osób przed nami, zrobiło wiele po nas – ot, taka psychika tłumu. Ale dwóch chłopaków pod koniec się zbuntowało – że oni sami sobie wizę załatwią. I rzeczywiście, choć zajęło im to chwilę dłużej, dołączyli do nas za chwilę z wizami – za 20 dolarów, bo tyle one normalnie kosztują.
No i to oczywiście, choć tak mało ważne i tak normalne w Wietnamie, rozwaliło Łukasza psychicznie. Był tak wściekły, zdołowany i rozgoryczony, że żaden mój argument do niego nie trafiał, po prostu żaden. Oczywiście nie chodziło o pieniądze, głupie 10 dolarów, ale o jego męską dumę. Myślał, że dość już nauczył się na błędach, a tu proszę, zrobili nas znowu w tak łatwy sposób. No ale czy to jest powód do takich reakcji ? Takie sytuacje zdarzyły się nam, zdarzają i zdarzać będą – wszędzie na świecie, są nie do uniknięcia, takie jest po prostu życie, raz na wozie, raz pod wozem. Ale reagować na nie w te sposób - to przecież serducho mu wysiądzie nim skończy 40 lat.
Wjeżdżaliśmy więc do Kambodży smutni i naburmuszeni. Ale widoki zdołały trochę udobruchać Łukasza – pięknie zielono, wschodzące neonowo-zielone łany ryżu, całe masy naszych ulubionych, przesympatycznych buffalków wodnych i do tego różowe lilie wodne w małych bajorkach wodnych wzdłuż drogi. Taką Kombodżę zobaczyliśmy. Jest piękna.
Dzisiaj czekał nas bardzo fajny dzień. Bo nawet się nie pochwaliliśmy, ale meilowo umówiliśmy się na spotkanie z Nikamonami – czyli Dominiką i Szymonem. W Laosie nie nagadaliśmy się dostatecznie w jeden wieczór, trzeba więc było powtórzyć nasze spotkanie ;)) Prawie że się zgraliśmy, piszę prawie, bo jednak musieli na nas z 1, czy 2 dni w stolicy Kambodży poczekać.
Pojechaliśmy do ich guesthouse’u. Co ciekawe był częściowo zalany, więc trzeba było skakać po rozłożonych workach, w naszym pokoju wywalała woda z toalety i zalewała łazienkę, ale za to płaciliśmy za pokój jedyne 4 dolary. Najważniejsze jednak, że mieszkaliśmy razem!!!
To był naprawdę fajny dzień. Nikamony też zostali wyrolowani na granicy kambodżańskiej, więc rozumieli frustrację Łukasza i tak zwierzaliśmy się sobie nawzajem z traumatycznych przeżyć ;)   
Przegadaliśmy tak cały dzień, poszliśmy co prawda na spacer na miasto, ale to tak tylko by całkowicie nie knurzyć. 

Wieczorem, a w zasadzie od powrotu ze spaceru zaczęliśmy takie typowo polskie urzędowanie. Ja oczywiście grzecznie – przy shake’u owocowym, reszta się żachnęła i obalili butelkę lokalnej whisky o dziwnie znajomej nazwie „Mekong”. Ja nie próbowałam, więc się nie wypowiem, ale myślę, że tym razem Łukasz będzie miał coś do powiedzenia ;)

Wieczór był strasznie fajny, przerywany atrakcjami: a to biegający po całym guesthousie pies wymiotował co chwila na podłogę, a to pod nogami przebiegał nam gigantyczny szczur. To są właśnie takie małe smaczki, które dodają przecież klimatu i charakteru. Do naszych poważnych życiowych rozmów takie tło bardzo pasowało. 

Ale niestety, przy okazji zeszliśmy na temat, który całkowicie rozwalił mnie psychicznie.
Zaproponowaliśmy Szymonowi i Dominice, by jechali z nami do sierocińca do Samnanga. Oni najpierw się ucieszyli i podchwycili pomysł, ale gdy poznali wszystkie szczegóły, zrezygnowali. Za bardzo im to pachniało oszustwem, jakimś takim fake sierocińcem, stworzonym tylko po to, by doić kasę z turystów. Nawet o tym wcześniej nie słyszałam, ale takie podrabiane sierocińce, gdzie nawet zdarza się, że dzieciaki na czas przyjazdu turystów są „wypożyczane” od rodziców, to proceder normalny i masowy tu w Kambodży. Zaczęłam szukać informacji na ten temat na Internecie i w moje  serce wlewała się gorycz. Tak, wszystko pasowało. Samnang pokazywał przecież na stronie, na której go znalazłam, zdjęcia budynku i pokoju, gdzie niby mieszkają wolontariusze – bardziej to przypominało 5-gwiazdkowy hotel niż sierociniec. No i czemu niby Samnang wysyłał mi ostatnio prawie codziennie meila, kiedy przyjeżdżam. Niby czemu mu tak zależy ?
Było mi tak strasznie przykro – kilka miesięcy żyłam nadziejami, to miało być najważniejsze miejsce w czasie tej podróży, a tuż przed przyjazdem okazuje się, że jestem po prostu zbyt durna i naiwna. Zdołowałam się, nie ma co … Nie chcę już nigdzie jechać i poznawać żadnego Samnanga oszusta. Gdzieś tam jeszcze w sercu kołatała mi się oczywiście nadzieja, że może jednak nie, ale chyba wreszcie trzeba zacząć używać rozumu, a nie serca… ;(((

Łukasz:

Pożegnanie z Wietnamem i powitanie Kambodży przebiegło oczywiście w sposób tradycyjny, czyli dotacja dla miejscowych cwaniaczków została opłacona, jak przystało na frajerów z Europy. Co tu dużo mówić, naprawdę przestaje mnie to bawić. Jeżeli cała Kambodża wygląda tak jak się zaczyna, to ja chyba tu miejsca nie zagrzeję, bo Wietnam już wyczerpał moją cierpliwość. W sumie jednak nasz przewoźnik i tak okazał się szlachetny, bowiem trafiają się też tacy, którzy zawożą ludzi na podrobioną granicę, turyści płacą za wizy i dostają piecząteczki z jakimiś krzaczkami (pewnie z napisem „ty idioto”) a później są zostawiani pod prawdziwą i dowiadują się, że to co przed chwilą przeszli to nie była żadna granica, tylko taki miejscowy teatrzyk z dość drogimi biletami.
Ten motelik w którym nocujemy to żywy dowód na przedsiębiorczość i determinację miejscowych. W Polsce podczas powodzi są jakieś tam ewakuacje i w ogóle wielkie halo. Tutaj nawet nie zawieszają działalności. Co prawda większość pokoi jest zalana, ale na korytarzach porobili kładko-mosty z desek i worków z piaskiem a część tylko lekko podtopiona jest dalej wynajmowana. U nas na przykład zalana była jedynie łazienka. Wieczorem jednak zaczęło ostro padać więc wrzuciliśmy najistotniejsze rzeczy na łóżko bo istniało duże zagrożenie, że fala kulminacyjna sięgnie jednak powyżej naszego progu.

Miły wieczorek w prawdziwie weneckim klimacie upłynął nam na górnolotnych dywagacjach życiowo-podróżniczo-filozoficznych. Postanowiliśmy uświetnić nasze spotkanie miejscowym specjałem zachwalanym przez barmankę. Mekong whisky okazał się trunkiem dość specyficznym, o zapachu podchodzącym trochę pod borygo, jednak jak ulał wpasował się w klimat wieczoru i miejsca, gdzie cała sala buchała co kilka minut śmiechem, gdy ktoś z gości wdeptywał w psie rzygi.  

Jutro przekonamy się, jak wygląda cały ten sierociniec pana Samnanga. Dominika i Szymon uświadomili nam, że zabieranie naiwnych turystów do oszukańczych sierocińców to w Kambodży ostatni krzyk mody więc nastroje i nastawienie mamy trochę średnie. Chwila spędzona na necie potwierdza, że  udawane domy dziecka w okolicach Phnom Phen to rzeczywiście temat już zdemaskowany przez niektóre organizacje z zachodu. No ale cóż, nic nie szkodzi przekonać się na własne oczy, co jest grane.    

2 komentarze:

  1. Pełne dramatyzmu C.D.N. Czekam z niecierpliwością. Kim okazał się pan Samnang?

    OdpowiedzUsuń
  2. Może jednak nie będzie tak źle jak przypuszczacie i nie zrobią Was w bambus. Nie wszyscy tubylcy są chyba aż tak dolarożerni? :/

    OdpowiedzUsuń