wtorek, 12 października 2010

DZIEŃ 32., Pożegnanie z Pipi.


Sapa, 08.10.2010
Łukasz ruszył rano jak na skrzydłach oglądać motor – okazało się jednak, że próbowali mu wcisnąć strasznego grata. Trzeba przyznać, że dość ładnie zeszli z ceny, z kaskami, sakwami mógł go mieć za jakieś 200 dolarów, ale co z tego, skoro pewnie musielibyśmy go co chwila naprawiać po drodze. A ani nie mamy na to czasu ani ochoty. Zdecydowaliśmy się więc poszukać motoru w Hanoi – gdzie jest na pewno dużo większy wybór i można wyhaczyć jakiś dobry sprzęt.
Postanowiliśmy więc pożegnać się z Sapą i ruszyć do Hanoi. Łukasz ubił dobry interes, bo zamiast kupić bilet autobusowy w naszym hotelu za 15 dolarów, znalazł przystanek i kupił za 10 ;)
Nadzeszła też jednak chwila pożegnania się z Pipi. I tu muszę wspomnieć fakt, który bardzo mnie zmartwił. Od czasu gdy Pipi odzyskał wiarę w to, że przeżyje odzyskał również wiarę w siebie i moc swoich szczypiec. I bardzo słusznie. To się jednak nie spodobało Łukaszowi i uznał go za wielkiego niewdzięcznika. Na dodatek jeszcze mała niby rybka którą Łukasz zdobył dla Pipiego wczoraj, całkowicie zasmrodziła naszą łazienkę, a nawet pokój. Łukaszowi niestety nie udało się oswoić Pipiego i żegnał się z nim bez łezki w oku. Przenieśliśmy Pipiego w butelce (oczywiście takiej przeciętej na pół), do jeziora. W sumie nie wiemy, czy to odpowiednie miejsce (choć chłopak z naszego hotelu zarzekał się, że to niby krab słodkowodny) ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pipi bez gestu pożegnania rzucił się w głęboką toń tej brudnej wody. Miejmy nadzieję, że będzie mu tam dobrze. Można chyba powiedzieć, że Łukasz ocalił Pipiemu życie.
Po rozstaniu z Pipim była dopiero 13, my natomiast mieliśmy autobus do Hanoi o 17. Dzisiaj pogoda nie była taka przyjazna, więc ja chciałam sobie w spokoju poknurzyć w restauracji. Usiąść z komputerem, skorzystać z Internetu (do którego przez ostatnie dni tak rzadko mam dostęp) zjeść dobry obiadek. Łukaszowi się ten pomysł średnio podobał, on chciał „zwiedzać”, ale jakoś go przekonałam.
Zamówiliśmy sobie każdy po zestawiku i postanowiliśmy tak się nimi raczyć przez te kilka godzin. W międzyczasie podchodziło do nas mnóstwo handlarek w wieku od 5 do 75 oferując zwykle te same wyroby. Łukasz zwrócił uwagę na jedną makatkę. Tak naprawdę wystarczy jedno łypnięcie okiem, a handlarki już wyczuwają, że jest szansa. Przystanęła więc ta dziewczyna i go przekonywała. Ja też mówiłam, że będzie ładnym prezentem dl Łukasza mamy, będzie ładnie pasować do domku w Ińsku. W końcu więc zapytał Łukasz o cenę, a wtedy już wiadomo, że rybka złapała haczyk. Dziewczyna podała 300 000 dongów, czyli 15 dolarów. Łukasz oczywiście się kategorycznie nie zgodził. Moim zdaniem ta cena aż tak bardzo z kosmosu nie była. Powiedział mi, że nie kupi za więcej niż 3 dolary. Ja wtedy go trochę wyśmiałam – bo 3 dolary były nieadekwatne do tej ceny i powinien zapłacić co najmniej 7. Wtedy Łukasz się żachnął i powiedział: zobaczysz. Wyjął portfel i wyjął kasę, którą był gotów zapłacić za tą makatkę – 60 000 dongów, czyli 3 dolary (1/5 ceny). Jakież było moje zdziwienie gdy dziewczyna uszczęśliwiona chwyciła te pieniądze, zaczęła dziękować, mówić że się będzie za nas modlić, życzyć nam udanej podróży i w ogóle. Mi kopara w dół opadła – za 3 dolary ? A Łukasz siedział dumny jak paw. Ona odeszła, my oglądaliśmy nabytek, ale jakoś tak to jej podniecenie i błogi uśmiech na twarzy nie dawały mi spokoju. „Łukasz, a przypadkiem nie dałeś jej 500 000 dongów?” (czyli 25 dolarów) – „Nie no co ty, nawet nie miałem takiego papierka. Na pewno nie”.
Wystarczyła krótka weryfikacja zawartości portfela, co nie było trudne bo przed chwilą wybieraliśmy pieniądze z bankomatu i oczywiście, Łukasz zapłacił 500 000. Tak mu wyszło to jego targowanie ;)
Siedział załamany i rozgoryczony. Nie dlatego, że stracił trochę kasy, ale dlatego że sam się tak łatwo oszukał. Taka męska duma. Ja natomiast miałam niesamowity ubaw z tej całej sytuacji. Wścieki Łukasza były naprawdę zabawne. A na bogatych i tak nie trafiło, więc bardzo dobrze że dziewczyna sobie trochę ekstra pieniędzy dorobiła na boku. Łukaszowi utarło nosa, ale zasłużenie, bo oczywiście można się targować, można schodzić z ceny, ale powinno się w tym wszystkim chyba znaleźć umiar, ci ludzie też muszą z czegoś żyć i płacenie im jakichś śmiesznych sum za ich pracę też nie jest za bardzo fair.
Przeszliśmy się jeszcze na krótki spacer, a potem poszliśmy do autobusu. Dostaliśmy jak zwykle pechowe miejsca. Tym razem w środku, czyli teoretycznie najbezpieczniej, ale za to Łukasza siedzenie jako jedyne w całym autobusie nie dało się odchylić do tyłu (a był to autobus nocny, przystosowany do spania) i za nami siedziała 4-osobowa rodzinka z dwójką małych dzieci, które co chwila wymiotowały. Jeśli mam być szczera to im się wcale nie dziwię, bo przez pierwszą godzinę jechaliśmy po takich spiralach i zakrętach, że oboje z Łukaszem jechaliśmy z woreczkami przy twarzach. Przyznam szczerze, że tak niedobrze to mi jeszcze nigdy podczas jazdy żadnym pojazdem nie było.
Ale jakoś ostatecznie przetrwaliśmy …

Łukasz:
Dziś nie mam nic do powiedzenia. 
Pipi na pożegnanie wypiął tylko swój krabi tyłek i zwiał jak rasowy niewdzięcznik, następnie zostałem podstępnie ograbiony przez nastoletnią oszustkę podającą się z wiejską sprzedawczynię makatek, a życzliwy kasjer sprzedał mi bilet na jedyne siedzonko w całym autobusie które było zepsute. 17 godzin siedziałem zamiast spać, a tuż za mną miła gromadka małych Wietnamców systematycznie zapełniała kolejne reklamówki zawartością swoich żołądków.

1 komentarz:

  1. Ho ho, nie znałem Cię od tej strony, Łukasz. Jak wrócisz, musimy pohandlować, mam kilka gra... gadżetów do sprzedania. Jak dla Ciebie, za "pół" ceny. :P

    OdpowiedzUsuń