piątek, 15 października 2010

DZIEŃ 34., Beach life.














Cat Ba Island, 10.10.2010

Dziś jest kolejny dzień naszej wycieczki. Myśleliśmy, że będzie on trochę bardziej „na łodzi”, no ale tak nie jest… Co wcale nie znaczy, że spędziliśmy go gorzej ;)
 Po śniadanku na łodzi przybiliśmy do brzegu wyspy Cat Ba. To wersja XXXL mijanych małych wysepek. Niestety, niektórzy z naszej statkowej ekipy, a w zasadzie większość, miała wykupiony rejs z jednym tylko noclegiem i oni od razu wracali. Kilka tylko osób wysiadło na ląd, gdzie zostaliśmy wraz z osobami z innych łódek wrzuceni do autobusu.
Najpierw pojechaliśmy do Parku Narodowego na trekking (tzn. organizatorzy to tak nazwali) Mieliśmy do zdobycia taki punkt widokowy, z wielką wieżą. Podejście było bardzo strome, skaładało się w pierwszej połowie z kamiennych schodów, a później z różnego rodzaju wielkich kamolców, skałek i przyczepionych do nich, gdzie to było niezbędne, drabinek. Ogólnie fajnie, choć dosłownie z nas wszystkich kapało – nie dlatego, że było to takie super wyczerpujące, ale z powodu tej niesamowitej duchoty jaka panowała …
Droga na tą wieżę była zresztą bardzo przyjemna, prowadziła przez taką troszkę bardziej karłowatą dżunglę. Było zielono ;) Na szczycie była wieża widokowa – stara, cała zardzewiała i muszę przyznać, że bałam się strasznie jak już na nią weszłam. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się przewróciła ze mną na szczycie. A zdarza się, że mi się coś takiego śni – więc ogólnie przerażają mnie takie miejsca.
Widok był piękny, taki … zielony ;) Okazało się, że wyspa Cat Ba jest tak duża, że nijak nie widać było gdzie się zaczyna a gdzie kończy …
Po wspinaczce zostaliśmy zabrani do hotelu. Do trzech różnych hoteli w zasadzie. To nie było zbyt miłe. Wiedzieliśmy, że każdy zapłacił inną cenę, ale my zapłaciliśmy jedną z wyższych, a zabrali nas do najtańszego, najdalej od plaży. Hotel – no cóż, byłby w porządku, gdyby nie spartaczyli czegoś przy jego budowie, i choć w miarę nowy, cały był w grzybie. Taki po prostu jeden wielki grzyb … Ale to tylko jedna noc, więc jakoś przeżyjemy. Wczoraj na łodzi mieliśmy naprawdę ładną, czyściutką kajutę z piękną nową łazieneczką.
W hotelu zjedliśmy lunch, a potem mogliśmy jechać na Monkey Island, czyli jak nazwa wskazuje na wyspę pełną małp na której jednak można spotkać też tygrysy! Trochę mieliśmy dość tego napiętego grafiku, całego zorganizowania i stwierdziliśmy, że sobie małpy odpuścimy (tym bardziej, że chodziło o baboo, a to są takie wredoty, że lepiej się z nimi nie spotykać)
Zamiast tego poszliśmy sobie na plażę. Do plaży było z 15 minut piechotką, przez to miasteczko. W zasadzie kurort – ale cichy, smutny, widać że po (albo i przed?) sezonie. Plaża jednak była naprawdę fajna, taka właśnie opustoszała, okolona skałami z widokiem na kilka wysp skalnych w oddali.
Calusieńki pobyt na plaży, czyli ponad 2 godziny spędziliśmy w wodzie.
Taaaak, tego nam właśnie było trzeba. Takie nasze pierwsze byczenie się w wodzie od początku tej wycieczki. Pływaniem bym tego nie nazwała, bo siedzieliśmy tyłkami na dnie i tylko uważaliśmy by woda nie zalewała nam głów – bo słona … Ponadto mieliśmy atrakcję! Nad wodą był położony wielki, komfortowy hotel, z własną plażą. Dzisiaj było wesele jakiejś pary Amerykańców (a ja się tak długo bawiłam w domysły, że może to jakaś wietnamska księżniczka wychodzi za poznanego przypadkiem backpackersa, ale jak ich potem złowiłam na zoomie to wyszło, że to po prostu zwykli Amerykanie) Kiczowato, ale mimo wszystko bardzo romantycznie. A przy okazji, przy całych przygotowaniach, puszczali ładne, romantyczne piosenki, do których sobie w wodzie potańczyliśmy … Ech, fajnie było ;)
Wracając przeszliśmy się piękną trasą nad samą wodą i doszliśmy do kolejnej, chyba jeszcze bardziej uroczej plaży z fajnym hotelem. Stwierdziliśmy, że w takie miejsce to zdecydowanie moglibyśmy na wakacje przyjechać …
Ale czas już było wracać do grzybucha, bo czekała nas kolacja. Po niej zagadaliśmy się z ludźmi ze stolika i nici wyszły z naszego ambitnego planu kolejnej wyprawy na plażę. Byliśmy zbyt padnięci, codzienne pobudki o 7 rano jednak aż tak dobrze na wakacyjne samopoczucie nie wpływają …

Łukasz:
Pierwszy raz w trakcie tej podróży jesteśmy w takim rajskim miejscu jakie to ogląda się na okładkach katalogów biur podróży. Kilka dni, albo lepiej kilkadziesiąt godzin takiego wypoczynku naprawdę nam się przyda.
Nawet śmiesznie było oglądać taki ślub na plaży utrzymany w konwencji tych, które widzi się na filmach. Wszystko cudownie, ale jak dla mnie to oczywiście z małym zgrzytem. Wietnamczyk, który udzielał im tego ślubu, miał bardzo słaby angielski i bardzo ciężką do zrozumienia wymowę (typowe u nich). Szczerze mówiąc, to mnie trochę raziłoby, gdybym w czasie przysięgi małżeńskiej musiał zastanawiać się co ten facet przed chwilą powiedział. No, ale to nie był mój ślub, więc mogłem się pośmiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz