sobota, 23 października 2010

DZIEŃ 44., Jesteśmy w sierocińcu


Saiva, 20.10.2010

Dziś rano, z duszą na ramieniu czekałam na Samnanga. Gdybym się z nim prędzej nie umówiła to nie wiem czy bym tam w ogóle pojechała. Ale miał nas odebrać, więc głupio tak było go w ostatniej chwili, po kilkumiesięcznej korespondencji, wystawiać. Zamiast Samnanga przyjechała jakaś dziewczyna, tłumaczyła, że Samnang jest zajęty i że przeprasza. Zabrała nas na dworzec, pomogła kupić bilet na autobus i poinformowała, że tam na miejscu ktoś z sierocińca będzie na nas czekał. 

Ogólnie miejsce nie jest daleko, więc cała droga zajęła nam niecałe dwie godzinki i rzeczywiście, w miejscu gdzie mieliśmy wysiąść czekał na nas chłopak w eleganckiej koszuli, na skuterku. Tak, wszystko super, tylko że był on, nas dwoje, dwa duże plecaki, jeden mniejszy i wielki wór zabawek. A on miał jeden mały skuterek… Podróżując trochę przez Azję zrozumieliśmy, że tu nie ma rzeczy niemożliwych, więc czemu by nie spróbować ? Zresztą pewnie to tylko kilka minut …

Nie wiem jak, ale jakoś zapakowaliśmy się na ten skuter i ruszyliśmy. Łukasz, dla którego długich nóg nie było nigdzie miejsca i które trzymał w górze, zaczął mnie po kilku minutach przygryzać z bólu. Powoli stawało się jasne, że jesteśmy jeszcze bardzo daleko od miejsca przeznaczenia. W końcu znaleźliśmy miejsce dla Łukasza stópek i od tego momentu podróż stała się znośniejsza. 

Mijaliśmy ubogie chatki, zielone pola – stwierdziłam, że choćby nie wiem co, to dla samej tej przejażdżki warto było tu przyjechać. Pikanterii dodały jeszcze dwie szalone krowy, które dostały napadu szału i zaczęły rzucać swymi długaśnymi nogami (bo to są takie inne białe, wysokie, kościste krowy tutaj) akurat gdy koło nich przejeżdżaliśmy. Baliśmy się je wyminąć, ale na szczęście właściciel zaciągnął je gdzieś do rowu.
Podróż na skuterku zajęła nam co najmniej pół godziny, ale daliśmy radę! Szacun wielki dla kierowcy, żaden ze skuterowców, których spotkaliśmy na naszej drodze nie był taki dobry. W miastach mieli problemy z poradzeniem sobie z jedną osobą z dużym plecakiem. Tu na prowincji – pełen profesjonalizm !

Wreszcie dotarliśmy do sierocińca. I pierwsze zdziwienie – to wcale nie był ten piękny budynek ze zdjęcia!  I bardzo, bardzo dobrze ;) Zostaliśmy zaprowadzeni do miejsca, w którym mieliśmy się ulokować. I ono też w niczym nie przypominało pięknego pokoju ze zdjęcia ;) Był to po prostu kawał podłogi, na który po chwili przynieśli nam cienki materac. Samnang widocznie myśli, że jak pokaże jak to miejsce wygląda naprawdę, ludzie nie będą chcieli przyjeżdżać …
Wszystko zaczęło mi się podobać – tak właśnie wyobrażałam sobie kambodżański sierociniec. Po chwili poznaliśmy czwórkę wolontariuszy, którzy tu też teraz są: Hannę z Angli, Katt z Włoch, Micke’a z Holandii i Marcela z Niemiec.
Zaczęliśmy też pomału poznawać dzieci.  Obecnie w sierocińcu jest 18 dzieci, ale na lekcje angielskiego, które odbywają się w tym samym budynku na dole, przychodzi codziennie dużo więcej.. Z początku nie mogliśmy ogarnąć, gdzie, co i jak, ale pomalutku wdrażaliśmy się w temat … 

Poszliśmy na ich podwórko, pograć w piłę. Podwórko to małe, oczywiście prowizoryczne, boisko do siatkówki, kilka drzewek, baniaków z wodą i to w zasadzie tyle. Przez pół roku pory deszczowej połowa terenu jest zalana przez wodę – tworzy się takie duże bajoro, dokąd też chyba trafiają ścieki z prowizorycznej toalety. Przyniosłam paletki do badmintona, część więc grała w siatkówkę, część w badmintona, inni biegali i wygłupiali się… Wszystko byłoby super, tylko czułam się tak troszkę poza tym. Tak jakby nie mogłam sobie znaleźć miejsca, Łukasz zresztą też nie. Ta czwórka białych, którzy są tu już od jakiegoś czasu dokazywała, wygłupiała się, w ogóle byli tacy trochę hej do przodu… Ale czas pokaże …

Potem przyszedł czas na kolację. W tej chwili przebywa tutaj 18 dzieci, które grzecznie usiadły przy stołach i czekały na swoją porcję jedzenia. Taki ład i porządek zaprowadzili tutaj Hanna, Katt, Micke i Marcel, bo prędzej przy posiłkach panował totalny harmider. Dzieci dostały do jedzenia ryż i trochę gotowanego zielska - takich dziwacznych liści, które rosną u nich w ogródku tuż przy szambie. Ostatnie co mogłabym o tym powiedzieć, to że wyglądało to apetycznie. Od „białej” ekipy usłyszałam, że to dostają tu codziennie.
Widać, że maluchy słuchają dokładnie i chcą się uczyć, zaczęły jeść dopiero gdy każdy dostał swoją porcję, po posiłku grzecznie umyły swoje talerze. I wtedy nadciągnęła straszna burza. Deszcz padał jak oszalały, po chwili wysiadł prąd. Siedzieliśmy więc po ciemku przy malutkich świeczkach i latarkach czołowych. Lody między nami i dziećmi, jeśli w ogóle były, zostały przełamane. Te dzieciaczki mają tak mniej więcej od 8 do 14 lat, a wszystkie wyglądają na sporo młodsze. Mają kilka cech charakterystycznych, są: wesołe, przesłodkie i uwielbiają się przytulać.

Siedzieliśmy tak sobie przy stole, śpiewaliśmy, przytulaliśmy się i byłam tak po prostu szczęśliwa. Szczęśliwa i smutna jednocześnie. Dlaczego te cudne dzieci są takie biedne - jedzą to na co mój pies by nawet nie spojrzał, śpią na podłodze i jedyne co posiadają to ubranko, zeszyt i ołówek (podarowane zresztą przez wolontariuszy)… Dlaczego nie mając nic, są tak radosne i uśmiechnięte?
To nie pierwsza taka lekcja, przerabiałam ją już na innym kontynencie, gdzie zambijskie dzieciaczki również nie mając nic, cieszyły się każdym małym drobiazgiem.
Po chwili przyniosłam plastikowe kręgle, które im kupiliśmy w Wietnamie. Przyświecała nam latarka czołówka i tak sobie graliśmy. Maleńka rzecz, a jak cieszy…
Najstarszy chłopiec podszedł do mnie, przytulił mnie z całych sił, pocałował w policzek i powiedział „Thank You”…
Dalej dzieci miały kontynuować grę same, a my poszliśmy z „białą ekipą” do miejscowego baru. To miejsce służy im za jadłodajnię, są tam trzy razy dziennie. Na szczęście okazało się całkiem spoko, widzę, że z głodu nie zginiemy, a tego co jedzą dzieci po prostu bym nie przełknęła ;(
Ta czwórka jest niby bardzo spoko, ale chyba nie do końca nadajemy na tych samych falach. Tak czasem bywa i tyle … Wróciliśmy więc do domu wcześniej. Dzieciaczki właśnie kładły się spać. Część na górze, tak jak my, tylko w drugiej izbie, część na dole w salach lekcyjnych. Dzieci śpią na cienkich dywanikach rozłożonych na podłodze. I o ile na górze są deski, to na dole zimne kafle. Dobrze przynajmniej, że mają nad sobą rozłożone moskitiery, bo komarów jest tu co nie miara. My też już zostaliśmy ostro pogryzieni – pozostaje mi tylko mieć głęboką nadzieję, że te przenoszące malarię trzymają się od nas z daleka…

Prócz dzieci w tym miejscu mieszka jeszcze chyba 7 nauczycieli. Uczą angielskiego, pracują tu jako wolontariusze. To młodzi miejscowi, którzy tak naprawdę nie mają żadnych lepszych perspektyw – tu przynajmniej mają dach nad głową i posiłek 3 razy dziennie.  Prawdziwy dach nad głową dużo tutaj w Kambodży znaczy. 

Zasypialiśmy z myślami kłębiącymi się w naszej głowie. Tak naprawdę to miałam olbrzymie problemy z opisaniem tego dzisiejszego dnia. Muszę się z tym wszystkim przespać, chyba za dużo wrażeń …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz