niedziela, 24 października 2010

DZIEŃ 45., Poznajemy się


Saiva, 21.10.2010

Dziś obudziliśmy się koło 8 rano. A to i tak jest późno, bo dzieci budzą się już po 5. Zaglądały do nas nieśmiało, czy jeszcze śpimy, widziałam ich stópki skradające się nieśmiało w tą i z powrotem, bo jesteśmy od nich oddzieleni tylko wiszącym prześcieradłem, które zatrzymuje się z 30 cm nad ziemią. 

Śniadanko na mieście, w naszym barze, potem wizyta na miejscowym targu. Kupiliśmy dzieciom trochę owoców, dostaną na deser dzisiaj. Targ zrobił na nas pozytywne wrażenie. Może dlatego, że w miastach zdarzało się, że za jedną sztukę jakiegoś owocu kasowali nas jednego, albo pół dolara, a tu za naprawdę dużą reklamówę różnych owoców daliśmy 2 dolary.
Do tego kupiliśmy małe kubeczki, bo w sierocińcu jest jeden kubek, do podziału dla wszystkich dzieci. Zresztą, co one piją ? Deszczówkę, która nam służy tylko do mycia… Ale przynajmniej będą ja piły w kolorowych, plastikowych kubeczkach … 

W ogóle musimy poważnie sprawę przemyśleć i kupić trochę rzeczy, które uważamy za najbardziej niezbędne… A to wcale nie jest takie łatwe. Ogólnie wszystko jest bardzo pokomplikowane – bo chcielibyśmy pomóc, ale nie do końca wiemy jak… Samnang jeszcze do tej pory się nie pojawił, chyba jeszcze jest w Phnom Penh, więc tym bardziej ciężko nam to wszystko tak z boku oceniać …

Dzisiaj sprawa dość dziwna – dzieci nie poszły do szkoły, wszystkie zostały w sierocińcu. Nie do końca rozumiem czemu. Nauczyciele niby tłumaczyli, że dzisiaj jakieś sprzątanie … W każdym razie mieliśmy dzień gier i zabaw… Łukasz zrobił chłopakom szkolenie z koszykówki. Nauczył ich zasad gry i po jakimś czasie naprawdę zaczęli grać w kosza. No proszę, a narzekał, że nie wie co ma z tymi dziećmi robić ;) Ja trochę w różne rzeczy pograłam, ale przez większość czasu chyba jednak służyłam za przytulankę. Położyliśmy się tak z kilkorgiem dzieci na naszym materacu, włączyłam im bajkę na laptopie, co z tego że po polsku. Sama bajka pewnie ich tak aż nie interesowała, ale ważne było, że ktoś ją z nimi ogląda, ktoś je przytula. Rozłożyli się tak, żeby każdy mógł zostać choć troszkę przytulony, a jeden chłopczyk wziął jakiś szal i mnie wachlował… I naszło mnie takie poczucie, że to właśnie do tych dzieci zmierzała cała moja podróż. Że po to na nią wyruszyłam – by właśnie tu z nimi być i czuć to wzruszenie i szczęście.

Szczęście i jednocześnie poczucie niemocy. No bo co ja mogę zrobić ? Jak im mogę długofalowo pomóc? Hipokryzją jest myślenie, że jak je przez tydzień poprzytulam, pokarmię owocami, kupię zabawki to coś zmienię w ich życiu na lepsze. A chciałabym móc zmienić ich życie na lepsze. Ale jak ??? ;(((

Po południu zostaliśmy poproszeni żeby poprowadzić angielski z dziećmi. Poszliśmy tak trochę na żywioł i zupełnie inaczej niż nauczyciele. Wprowadziliśmy elementy zabawy, rzucaliśmy piłeczki, były zgadywanki – ale to bardzo odbiega od ich poukładanych lekcji, gdzie dzieci albo piszą, albo powtarzają chórem za nauczycielem – innych opcji nie ma. Nie wiem czy nasze metody zyskały uznanie nauczycieli, ale dzieci się trochę pośmiały. 

Potem poszliśmy na obiad i krótki spacer po tym miasteczku. Tu wszyscy są tacy sympatyczni! Ludzie się uśmiechają, pozdrawiają nas, dzieciaki wybiegają z domów po to tylko, by do nas krzyczeć: hallo!!! Czujemy się tu dobrze. Tak naprawdę dobrze. I wszystko można o tym miejscu powiedzieć, ale nie że jest turystyczne. Jest prawdziwe. A tego cały czas podczas tej podróży szukamy. 

Wieczorem w końcu poznaliśmy Samnanga. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne, to z całą pewnością sympatyczny facet. Ale z dalszymi ocenami poczekam do samego końca pobytu tutaj. Przed przyjazdem tu wdarło się w moje serce tyle wątpliwości, podejrzeń i nieufności, że teraz nie chcę niczego pisać pochopnie.
Będę po prostu cieszyć się chwilą i tym, że tu jestem z tymi dziećmi. Nasi nowi przyjaciele to (moja własna wersja pisania ich imion, ze słyszenia):
Chłopcy: Bon-Tien, Udam, Ya, Rim, Kijo, Łan-Net, Ra, Rong, Sam-An, Sa-Poang, Taj, Punja, Ra-Ti, Map  Dziewczynki: Tau-Rij, Tjan, Siu-Mai, Sraj-Tu.  

Przez najbliższe dni na pewno i Wy ich lepiej poznacie ;))

2 komentarze:

  1. a jeden chłopczyk wziął jakiś szal i mnie wachlował… I naszło mnie takie poczucie, że to właśnie do tych dzieci zmierzała cała moja podróż.


    Te dwa zdania, wyrwane z kontekstu, to mistrzostwo świata. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty wredny wyrywaczu z kontekstu ! Sarkastyczny jak zawsze Borcio !

    OdpowiedzUsuń