niedziela, 17 października 2010

DZIEŃ 39., Ulewa w Hoi An


15.10.2010, Hoi An

Dopiero wczoraj przyjechaliśmy, a dziś już wyjeżdżamy. Prawie wszyscy zostają w tym miasteczku na dłużej, ale my już wcześniej podjęliśmy decyzję i zamówiliśmy bilet (co by nie utknąć jak w Hanoi) i jedziemy, znów na noc.
Mieliśmy trochę nosa, bo rano pogoda dosłownie oszalała. Zerwał się taki deszcz, że mocą dorównywał chwilami tej olbrzymiej ulewie, jaka nas swego czasu dopadła w Bangkoku. Udało nam się w takim powiedzmy słabszym stadium deszczyku dojść do restauracji na śniadanie, ale wrócić już nam się nie udało. Lało jak z cebra, ulicami płynęły potoki wody – ale co nam to przeszkadzało, skoro i tak mieliśmy klapki na nogach. Był to też dobry sprawdzian dla mojej nowej kurtki, którą kupiliśmy w Chinach. Zobaczymy, jaka jest „nieprzemakalna”. 

Postanowiliśmy poszukać miejsca, gdzie są Richard i Elley, bo nam wczoraj w hotelu zostawili jeszcze mapkę jak do siebie trafić – okazało się, że to bardzo blisko !
Tym razem jakoś się udało i dotarliśmy do restauracji Sunshine, gdzie Richard i Elley byli na kursie gotowania. W taką pogodę nie ma to tamto – nasuwa się jedna myśl – upić się i najeść do syta. A Hoi An to idealne do tego miejsce. Przy okazji okazało się, że yes, yes, yes, moja kurtka nie przemokła nawet w jednym małym miejscu – byłam suchutka ;) Albo inaczej: suchutka od pasa w górę, bo z całych spodni mi dosłownie ściekało…

Zjedliśmy lunch, wypiliśmy po dwa piwka (za taką cenę to po prostu grzech nie pić), ale potem poczuliśmy, że czas się zawijać.
Przestało padać, nadal mieliśmy 4 godzinki do odjazdu autokaru, Łukasz więc wpadł na pomysł, by wypożyczyć rowery. Bardzo dobry pomysł ! Wygodnymi, miejskimi rowerkami wybraliśmy się na oddaloną o jakieś 5 km plażę. Ale była super ! Taka prawdziwa „filmowa” plaża, z palmami, wzburzonymi falami, wyspami majaczącymi w oddali. Ale za to zadziwiająco cicha i spokojna. Jaka szkoda, że nie wzięliśmy kostiumów ;( Przeszliśmy się za to na spacer, podziwiając kompleksy hotelowe pobudowane wzdłuż jej brzegów. Pewni nie jesteśmy, ale tu chyba też uderzyło tsunami i dlatego wszystkie te budynki wzdłuż brzegu są nowe. Na szczęście nie są to wielkie molochy, ale małe, luksusowe domki, których wynajęcie kosztuje jednak krocie (jakieś 300 dolarów za pokój)…

Potem przejechaliśmy się jeszcze dalej rowerami. Jak tak się zjedzie z utartego szlaku wszystko wygląda inaczej – tak prawdziwiej. A rowery na ten dzisiejszy dzień to był po prostu idealny pomysł…
Wsiadaliśmy do autobusu zadowoleni, może się mylę, ale przez te 24 godziny chyba zdołaliśmy poczuć czar i klimat tego miasteczka, a na korzystanie z jego uroków nie ma niestety pogody. Ruszyliśmy więc dalej – na południe …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz