środa, 6 października 2010

DZIEŃ 25., Na koń !







Shuhe, 01.10.2010
Dzisiaj z rana zastała nas miła niespodzianka, napisał do nas Matt, że zrezygnowali z jednej nocy w Shangrili i przyjeżdżają wieczorem do Lijiangu i czy nie chcemy się spotkać. Suuuper, czyli jednak nie mieli nas dosyć ;))
Dzisiaj Łukasz postanowił się poświęcić dla mnie  i urządziliśmy sobie dzień na koniach. Tu w Shuhe jest niesamowicie dużo koni, niektórzy lokalni mieszkańcy używają ich jako normalnego środka transportu. Oczywiście jest też całe mnóstwo koni dla turystów. Nie było dnia, żebyśmy nie byli namawiani na wykupienie wycieczki. A że ja bardzo chciałam to Łukasz, mimo strachu, się zgodził. Nie skorzystaliśmy jednak z oferty ludzi z ulicy, ale wzięliśmy poleconą przez Awhweelyn jej koleżankę. Trochę drożej, ale za profesjonalizm się płaci – tak sobie wtedy myśleliśmy.
Tymczasem już od początku było widać, że za wielkiej kontroli nad tym końmi to ta dziewczyna nie ma, tzn. większą niż my, ale i tak pozostawiającą sporo do życzenia. No i już po kilku minutach … Łukasz spadł z konia. Wyglądało to naprawdę groźnie, widziałam przerażenie na twarzy Łukasza. Koń jakiś chyba niedowidzący, bo zamiast przejść przez przeszkodę jak jego dwaj towarzysze, tak on się wpakował do dziury (takiego małego strumyka, który przechodził tuż koło drogi) Naprawdę cud, że sobie ten koń nie połamał nóg, ani że Łukaszowi niczego nie połamał. A w zasadzie połamał – ale tylko zegarek. No i poobcierał biednego Łukasza w kilku miejscach. Ale Łukasz dzielnie dosiadł go ponownie i ruszyliśmy dalej. Wspinaliśmy się teraz pod górę. Ja muszę przyznać, że czułam się źle, siedząc na tym małym koniku, podczas gdy on wspinał się pod taką strasznie wyboistą, stromą górę. Tak mi go było żal, gdybym wiedziała, że to tak będzie … Naprawdę dzielne te koniki. Naszym celem było jezioro po drugiej stronie góry. Gdy zbliżaliśmy się i była prosta droga spróbowaliśmy trochę pogalopować. Mi się bardzo podobało, ale gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że, ujmując to delikatnie,  jazda konna nie jest najlepszym lekarstwem na Łukasza rwę. Wręcz przeciwnie. Odechciało mi się tych całych koni, gdy widziałam jak cierpi, no ale trzeba było jakoś wrócić.
Powrót był inną drogą – na początku jechaliśmy po …autostradzie. Ciężarówki, wielkie autobusy, mnóstwo samochodów i my na tych naszych konikach. To był jakiś koszmar. Ale konie – jakby nic sobie z tego nie robiły, szły spokojniutko nie zwracając uwagi na klaksony, warkot czy śmigające obok samochody. Po prostu szok! Ale i tak woleliśmy zeskoczyć z koni i trochę je poprowadzić, tak żeby nie kusić losu.
Wreszcie wjechaliśmy na jakąś polną drogę, niestety nie na długo, bo nasza przewodnik po chwili znów zabrała nas na szosę. Tym razem na szczęście już mniej uczęszczaną, ale i tak: droga to droga. Konie, choć strasznie zmęczone (po ponad 3 godzinach dźwigania nas po górach) chyba poczuły że dom już blisko i popędziły galopem. No i w tym się Łukasz chyba najbardziej odnajdywał, bo przodował naszej grupie, z dzikim okrzykiem na ustach, niczym kowboj z amerykańskich filmów. Galopowaliśmy tak środkiem szosy, bo nasze konie nijak nie chciały się zdecydować na obranie jednego pasu.
Ale byliśmy atrakcją wśród samochodów, które nas mijały. Chińczyki mieli kopary opuszczone w dół z wrażenia, a co poniektórzy filmowali nas i robili zdjęcia. Choć trochę się bałam, byłam już zmęczona i nadal żal mi było koni, to jednak to był najfajniejszy etap tej podróży. Ten galop był naprawdę super, jeszcze nigdy tak długo nie galopowałam, nawet Łukaszowi się podobało ;) Taki był dumny ze swego konia, że dzięki niemu był pierwszy. Z siebie oczywiście również, bo oczywiście uznał, że to jego zasługa. A nawiasem mówiąc na koniu jeździł 2. raz w życiu (nie liczę wakacji u dziadka, gdzie był koń, ale Łukasz do dziś mi nie chce wyjaśnić co on z tym koniem tam robił)

Po powrocie dało się zauważyć jedno – tyłki bolały nas niemiłosiernie, ale to mały pikuś w porównaniu z tym, że ta jazda niestety pobudziła rwę i ta już do końca dnia nie dała Łukaszowi o sobie zapomnieć.
Wieczorem spotkaliśmy się z Mattem i Chelsie. Najpierw przyprowadziliśmy ich do nas, opowiedzieliśmy o projekcie, pokazaliśmy zabawki. Widziałam, że naprawdę żałowali że nie mogą zostać z nami dłużej i w tym uczestniczyć. Potem poszliśmy na kolację do miasta, jeszcze z Siyu, Dalią i Spring. Miło się tak wspólnie rozmawiało i żartowało. To był miły, wesoły wieczór …
Ale gdy wróciliśmy do domu zastaliśmy zdenerwowanego Maćka. Jak wróciliśmy z Shangrili dowiedzieliśmy się, że Maciek znalazł sponsorów na Święto Radości. Jakaś chińska fundacja zgodziła się dać brakującą sumę, czyli 10000Y (5000zł). Wszyscy strasznie się cieszyli, bo Maciek i Siyu wyłożyli na wszystko ze swoich pieniędzy (jeszcze gdyby je mieli to pół biedy, ale wyłożyli pieniądze, które są komuś winni i w końcu uzbierali, by je oddać) Radość trwała do dziś, kiedy to okazało się, że fundacja chce zrobić na tym niezły biznes. Wydrukowali plakaty na których znalazła się informacja że są głównym organizatorem i sponsorem imprezy, tylko ich wielki baner miał widnieć przy wejściu, ale co było najgorsze: stwierdzili że zabierają wszystkie prace, które dzieci namalują, bo chcą je potem sprzedać by sobie wyrównać te 10000Y. No to była już gruba przesada, przyznam szczerze, że sama się totalnie wkurzyłam… Maciek bił się myślami cały wieczór, ale w końcu podjął, moim zdaniem słuszną, decyzję, żeby ta fundacja wypchała się sianem i nie weźmie od nich ani złotówki. Siyu opowiadała, że w podobny sposób został „wydymany” przy organizacji OFF festiwalu i to nie powinno się powtórzyć… Aż mnie cholera bierze, gdy sobie myślę o takich pseudofundacjach, które zamiast pomagać myślą jak tu kasę robić.
Jak nie za ich to za inne pieniądze, ale święto się odbędzie !!!

Łukasz
No i jak zwykle same kłamstwa. Szczególnie informacje szkalujące moje końskie doświadczenia i obycie z kopyciakami. Cała ta wyprawa na koniach to była misja samobójcza, a ja niby się „bałem” bo jako jedyny widziałem czym ta gra pachnie. Nasza na oko 16-letnia „przewodniczka” miała nad tymi szkapami kontrolę niewiele większą niż ja, ale za to uczciwie muszę przyznać, że była bardzo cwana. Mi dała jakąś niewidomą upośledzoną kozę z jakimś wiklinowym zaczątkiem siodła a sobie wzięła normalnego konia i upchała mu na grzbiecie ze 3 wielkie poduchy (to nie żart). W Polsce jest wielkie halo jeśli chodzi o technikę jazdy, pracę biodrami i takie tam. Tu natomiast miękkie poduchy, bat w rękę druga ręka trzyma grzywę i jazda. Strzemion w ogóle nie używała.
No i na dzień dobry zaliczyłem fikołek razem z koniem. Jechałem jako trzeci. Tempo żółwie, dwa pierwsze konie przechodzą nad betonową, głęboką studzienko-rynną jakich tu pełno. Mój idzie tuż za nimi i wpada przednimi łapami i momentalnie robimy 180 stopni. Byłem pewny, że połamał sobie nogi, ale jakoś przeżył bez szwanku.
Jak ktoś lubi koniki to zapraszam do Chin, takich wycieczek w teren nigdzie wam nie zrobią. Galop środkiem drogi szybkiego ruchu między TIR-ami? Nie ma sprawy.
Na końcu podpatrzyłem miejscowych jak wchodzą w galop (bo nasza szefowa sama musiała często zsiadać z konia i go ciągnąć żeby go „uruchomić”) i ciągnąłem środkiem drogi w pełnym pędzie krzycząc te ich „tao bao bao pao” czy coś w tym stylu i machając batem koło oczu. Szkapy dobiegły ledwo żywe, no ale przetrwaliśmy (prawie) bez uszczerbków na zdrowiu. A Chinorce w samochodach robiły jodełkę jak przed karetką na sygnale i tylko kamerowały i strzelały foty. 
W sumie fajnie nawet było.

2 komentarze:

  1. mam wrażenie, że te kuce to niedostosowane do wymiarów białego człowieka :)

    tam dada damdam tam dada damdam Bonanzaaa!
    hehe

    Ty Agata wyglądasz jak prawdziwa "ranczerka" :]
    Łukasz ewidentnie sobie nie radzi i trzeba go trzymać za rączkę... :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Maćko - bardzo trafny komentarz. Łukasz tu się ciągle zgrywa na wielkiego macho, ale jednak za rączkę prowadzić go trzeba ! ;)

    OdpowiedzUsuń