środa, 20 października 2010

DZIEŃ 42., Delta Mekongu i wyruszamy do Samnanga.

18.10.2010, Ho Chi Minh City

Rano niefortunnie otworzyliśmy komputer i spadło na nas troszkę problemów z
"tamtego świata". Myślę, że do rozwiązania, ale Łukasz się przejął i to
zarzutowało trochę na naszym porannym humorze. A przecież do Delty Mekongu
nie można jechać z nosem zwieszonym na kwintę !
Wsiedliśmy do busa, okazało się, że jedziemy z samymi Azjatami - co nas
nawet ucieszyło, bo na tej wietnamskiej trasie było chwilami zdecydowanie za
"biało". Nasz przewodnik przez pół godziny opowiadał podnieconym głosem co
będziemy dzisiaj oglądali. Śmieszny był ;)
Najpierw jechaliśmy grubo ponad godzinę tym busikiem, a potem przesiedliśmy
się do łódki. Ja zakupiłam sobie klasyczny, wietnamski kapelusz, co by mi
słonko za mocno nie doskwierało i ruszyliśmy.
Ogólnie wycieczka wypełniona była atrakcjami. Czego my nie zdążyliśmy przez
te kilka godzin zrobić ? Byliśmy w przydomowej wytwórni papieru ryżowego, na
lunchu (gdzie daniem głównym była "elephants ears fish" - oni chyba nigdy
słonia nie widzieli!), słuchaliśmy wietnamskiego zespołu muzycznego (to
trudno skomentować, to trzeba usłyszeć, ale przyznam szczerze, że już chyba
wolałam kuraki z Zueli), jechaliśmy bryczką przez jedną z wysepek, byliśmy w
fabryce cukierków kokosowych, w wytwórni miodu, gdzie raczyliśmy się pysznym
miodem z limonką no i oczywiście przepłynęliśmy w mniejszych łódkach przez
wąskie kanały delty Mekongu. Oczywiście przy okazji w każdym miejscu, "niby
przypadkiem", było pełno kramików z pamiątkami. Ech, nawet my na jakieś
drobiazgi daliśmy się skusić.
Ogólnie taka typowa mieszanka dla turystów, ale przecież od czasu do czasu
można przestać walczyć z systemem i sobie taki "Helmutowy" wypoczynek
zapodać. Nie trzeba wtedy myśleć, jest miło, ciepło i wygodnie. I ogólnie
podobało nam się ;) Jeśli chodzi o Mekong to poziom jego czystości nie
odbiega od naszej opinii, którą sobie wyrobiliśmy już na początku naszej
wyprawy. Choć nasz przewodnik zapewniał nas, że woda jest jak miód - można
tu gotować, prać i w ogóle. Mekong - very good, very clean ! Mi się
najbardziej podobała roślinność na tych małych wysepkach - egzotyczna, i
taka zielono-zielona.
W drodze powrotnej do busa, którą oczywiście pokonywaliśmy na naszej łodzi,
chwyciła nas monsunowa ulewa. Niby był dach, a i tak byliśmy przemoczeni.
Szalejący deszcz przedostawał się wszystkimi możliwymi szczelinami. Teraz
już doskonale rozumiemy co to znaczy pora deszczowa tutaj. Ale - podoba mi
się nawet ;)
Wycieczkę skończyliśmy o 17, a autobus do Kambodży mieliśmy dopiero o 23:30
- trochę więc czasu do zabicia mieliśmy.
Spróbowaliśmy więc powalczyć przez Internet z porannymi problemami -
niestety na razie bez skutku. Potem poszliśmy na obiad do indyjskiej
restauracji (znowu, bo wczoraj też Łukasza do jednej zaciągnęłam) i muszę tu
chyba oficjalnie przyrzec, że więcej tego nie zrobię, bo podczas gdy ja się
delektuję, to biednemu Łukaszowi się jednak kichy trochę skręcają.
Kolejną misją do wykonania było znalezienie sklepu z zabawkami. Jutro,
najdalej pojutrze, będziemy przecież w sierocińcu u Samnanga i nie chcę
przecież jechać do dzieci tak z pustymi rękami. Kupiłam cały wór różnych
paletek, skakanek, piłeczek, naklejek, itp. Tanie były - tylko jakość też
pewnie średnia. No ale zobaczymy ;))
No właśnie - Samnang.
Przyznam szczerze, że się boję, nawet mocno. Żeby się nie rozczarować, nie
zawieźć, a jeśli wszystko okaże się takie jak mam nadzieję, to boję się tak
samo albo i jeszcze bardziej, że jednak nie będę w stanie udzielić mu takiej
pomocy jak on potrzebuje .
Samnanga poznałam kilka miesięcy temu przez stronę Couch Surfing. Zamieścił
on tam swój profil i zapraszał wszystkich chętnych do przyjazdu do jego
sierocińca i pracy w charakterze wolontariuszy. Od razu wiedziałam, że
musimy tam pojechać - Łukasz po prostu nie mógł się nie zgodzić !
Samnang jest Kambodżaninem, ma 26 lat, prowadzi sierociniec dla 45 sierot,
nadzoruje też wiele lokalnych szkół w okolicy. Ja (naiwna, jak pewnie
większość uważa) wyobrażam go sobie jako dobrego człowieka,
optymisto-idealistę, który wierzy, że może zmienić świat. Ale niestety -
często bije głową w mur - brakuje funduszy, wciąż pozostaje za dużo dzieci,
którym chciałoby się pomóc a nie można . Tak go sobie wyobrażam, ale
jednocześnie jest we mnie tyle obaw, że nawet nie wiem czy aż tak bardzo się
rozczaruję, gdy to jednak okaże się nieprawdą .
Łukasz ma do tego wszystkiego dużo bardziej zachowawcze i racjonalne
podejście. Martwią go meile, które regularnie dostajemy od Samnanga - meile
bardzo miłe, w których jednak często pojawiał się wątek, że Samnang
potrzebuje wsparcia finansowego dla dzieci . Nie wiem czy to, co możemy mu
dać, będzie w stanie rozwiązać jego problemy. Nie sądzę - i tego też się
boję.
Ech - ale nie ma co gdybać. Będzie co będzie !!! Już bardzo, bardzo niedługo
dane nam będzie się przekonać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz