poniedziałek, 11 października 2010

DZIEŃ 29., Triumfy i porażki.



Hekou , 05.10.2010
Dziś mieliśmy dzień, który można by określić typowo: w drodze. Ale nie było tak nudno jak to zwykle bywa. Emocje chwilami sięgały zenitu, a niektóre (niestety te bardzo negatywne) Łukaszowi do tej pory nie opadły.
A zaczynało się tak dobrze. Dotarliśmy do Kunmingu planowo. Nawet o dziwo udało nam się wypytać ludzi o dobry autobus do centrum, dzięki czemu nie musieliśmy brać taksówki. Czekała nas jednakże ciężka przeprawa, śmiem twierdzić, że jedna z gorszych jakie nas podczas tej wyprawy spotkały: walka z panem Wietnamczykiem o nasze paszporty. Sprawa bowiem wygląda tak: ambasada jest otwarta od 9. Do 17.30. Cały czas tam sobie urzędują i chyba z nudów wymyślili sobie pewien przepis: że paszporty można odbierać jedynie od godziny 17 do 17.30. No a nam bardzo średnio się uśmiechało włóczenie się po mieście przez kilka godzin, by dopiero o 17 odebrać nasze paszporty, które już tam zresztą siedzą od 2 tygodni. Postanowiliśmy więc zdobyć szturmem serce tego wietnamskiego urzędnika i wymknąć się z Kunmingu wcześniej, tym bardziej, że mieliśmy ambitne plany zwiedzania pól ryżowych !!!
Wkroczyliśmy do ambasady, która dzisiaj świeciła wyjątkowymi pustkami (Chińczycy mają teraz przez tydzień wakacje, no więc się wakacjują, a nie załatwiają wizy) ale ten sam Pan co ostatnio trwał dzielnie na posterunku. Uśmiechnęliśmy się od niego nieśmiało i zapytaliśmy czy nie moglibyśmy, w drodze wyjątku oczywiście, odebrać naszych paszportów wcześniej. Że mamy autobus i w ogóle. Ależ rozsierdziliśmy Pana tym pytaniem. Mało co nie zaczął parować ze złości, wykrzykując : „17 p.m. NO WAY, NO WAY”. Spróbowaliśmy jeszcze raz, robiliśmy maślane oczka, ale ja dość szybko się wycofałam, bo uznałam, że co jak co, ale ta misja nie zakończy się sukcesem… Wypakowałam sobie spokojnie kosmetyczkę, wzięłam rzeczy na przebranie, bo chociaż łazienki tam mają naprawdę na poziomie, a po nocy spędzonej w autobusie o tym właśnie marzyłam.
Po mnie poszedł Łukasz, wyglądaliśmy zdecydowanie jakbyśmy mieli w planie tam koczować do 17. Choć nie wierzyłam, że ten akurat fakt jest w stanie zmiękczyć żelazne serce naszego pana urzędnika. Łukasz podjął ostatnią, beznadziejną próbę. Chwycił nasze plakietki, które informowały że byliśmy wolontariuszami na festiwalu, i …. nie wiem czy to właśnie one, urok osobisty Łukasza, czy fakt, że urzędnik miał nas powyżej uszu sprawił cud: rozzłoszczony Wietnamiec otworzył szufladę (ha, nie musiał nawet wstawać z krzesła) i wyjął nasze paszporty. Sugerował srogo, że normalnie 5 p.m. a teraz to tylko w drodze wyjątkowego wyjątku, z wielkoduszności jego serca i w ogóle.
Ale mam dzielnego, walecznego męża. Ja się przyznaję, poddałam się nie wierząc, że cokolwiek tego faceta ruszy. No muszę przyznać, że ta misja to wyszła Łukaszowi wspaniale !!!
W szampańskich humorach udaliśmy się na dworzec. Dochodziła 12, zaoszczędziliśmy pół dnia, więc sobie spokojnie wzięliśmy autobus miejski. Do dworca wschodniego nie było teoretycznie daleko, ale autobus jechał, jechał i jechał. Tak długo, że ja nawet zdążyłam przysnąć. W końcu, po grubo ponad godzinie dotarliśmy na miejsce. Skierowaliśmy się właśnie tu, bo tak nam poradziła pani w okienku na dworcu w centrum. Jak już pisałam, w Chinach w każdym mieście są co najmniej 4 dworce. Informacja wydawała nam się ciut podejrzana, bo pani stwierdziła, że do 2 miejscowości oddalonych od siebie o 20 km (w zasadzie obojętne, mogliśmy jechać do obu) jeden autobus odjeżdża z dworca południowego, a drugi (co nam jednak trochę bardziej pasował) ze wschodniego. Pojechaliśmy więc właśnie na ten dworzec. Podeszliśmy do okienka, ale tam pani stwierdziła, że od nich nie jeżdżą autobusy do żadnej z tych miejscowości. Ale w sumie nie musimy się martwić, bo akurat za 5 minut odjeżdża autobus do Hekou. A stamtąd bez problemu złapiemy przesiadkę, bo to tylko jakieś 20 km. Nie było się co zastanawiać, zostały 4 minuty do odjazdu, Łukasz kupił bilety i popędziliśmy. Coś nam to jednak wszystko wydawało się mocno podejrzane…
Już w autobusie Łukasz wyjął przewodnik z mapą Chin i po chwili okazało się, że to wcale nie 20 km, ale jakieś 200. Natomiast Hekou to miejscowość przygraniczna, tuż przy granicy z Wietnamem. I tak byśmy do niej jechali, ale przecież jeszcze nie teraz !!! Zaczęliśmy pytań chińczyków co siedzieli koło nas, czy wydaje im się, że rzeczywiście będziemy tam się mogli przesiąść, czy o 20.00, kiedy to mieliśmy dojechać na miejsce będzie jeszcze jakiś autobus i w ogóle. Nasi chińscy sąsiedzi nie mówili oczywiście ani słowa po angielsku. Ale okazali się niezwykle uczynni, naprawdę chcieli pomóc. Dzwonili ze swoich komór do swoich chińskich znajomych, którzy dobrze znali angielski i służyli nam za tłumaczy. Powoli jednak stawało się jasne, że dotarcie do tej drugiej miejscowości jeszcze dzisiaj jest praktycznie niemożliwe.
Łukasz był taki przesmutny i rozgoryczony. Winił za ten zły autobus siebie, choć oczywiście przy okazji jego rozzłoszczenie skupiło się na obu paniach z okienek – tej, która wysłała nas na zły dworzec i tej, która kazała wsiadać do złego autobusu, że niby zaraz znajdziemy przesiadkę.
Przecież mieliśmy jechać na przecudne tarasy ryżowe na południu Yunnanu… Łukasz planował to już od dawna. Próbowałam mu tłumaczyć, że przecież na nie pojedziemy, prześpimy się w tym całym Hekou i zaraz potem ruszymy na tarasy. Łukasz jednak się obraził, zaciął i orzekł kategorycznie, że on się nigdzie wracać nie będzie. Że skoro źle nas pokierował to musi ponieść tego konsekwencje. Taka bezsensowna selfmortyfikacja ! Na nic się nie zdały próby pocieszenia go, siedział tylko z minorową miną i się smucił, na szczęście zapadł w sen. Ja też się zdrzemnęłam i całe szczęście, bo akurat te dwie godziny przestaliśmy w korku spowodowanym kolejnym wielkim karambolem. Jak już pisałam – przywykłam, ludzie tutaj chyba też, bo ci z drugiego pasa którzy byli unieruchomieni na ładnych kilka godzin zdawali się być zupełnie wyluzowani. Wielu porozkładało sobie siedzenia i spało, inni piknikowali na okolicznych wzgórkach. Ot, podróż jak każda inna.
Gdy w końcu wyrwaliśmy się z tego korku zaczęliśmy mijać dość ładne krajobrazy. Skałki, takie niezwykłe drzewa i … pola ryżowe. Tak, nasze pola ryżowe, tylko zaraz zaraz. To nie były przecudnie zielone pola ryżowe jakie podziwialiśmy w Loasie. Zamiast zieleni była wszędzie żółta słoma. Pora żniw – niestety nienajlepsza jeśli chodzi o widoki. I zapaliła nam się lampka – może to w sumie dobrze, że nie jedziemy podziwiać tarasów w Yunnanie? Może los wybrał za nas i dobrze wiedział co robi ? Łukasz jednak wciąż pozostawał niepocieszony …
Do Hekou dotarliśmy dopiero po 22. To było jakbyśmy przenieśli się w zupełnie inny świat, jakby oderwany z innej bajki. Widać było tylko kolorowe neony, prostytutki, burdele i sex-shopy. Nie podobało mi się. Znaleźliśmy w końcu pokój w jakimś średnio fajnym hotelu, ale za to z widokiem na przejście graniczne. Woda była na szczęście ciepła, więc tylko prysznic i spać ;))

Łukasz: 
No i kolejny raz Chiny pokazały nam swój pazur i udowodniły, że podróżowanie po tym kraju musi być ciężkie i okupione łzami i przekleństwami. A zaczęło się tak wspaniale. Nieprzekupny i niewzruszalny wietnamsko-chiński (chyba najgorszy możliwy miks) urzędas o psychice bankomatu stanął nam na drodze do szybkiego i sprawnego opuszczenia Kunmingu, przepięknego chińskiego miasta wyglądającego jak każde inne w tym kraju. Mimo mych łez, próśb i błagań nasz przyjaciel z okienka mówił tylko „5 piem to 5.30 piem”. Nakłaniałem nawet Agatę, mówię uśmiechnij się, rozpłacz albo coś, ale ona jak zwykle, mocna to jest na swoim blogu, dała za wygraną. W desperacji chwyciłem legitymację z moim zdjęciem i masą chińskich krzaków, którą dostałem od Maćka jako wolontariusz w czasie festiwalu. Wziąłem jeszcze największy plecak, kładę mu na ladę pod nosem i mówię, że my tu festiwale w Chinach robimy i w ogóle nie chwaląc się to takie trochę szychy jesteśmy, lepiej żeby tam na górze nie wiedzieli, że tyle tu różnych jakiś takich niepotrzebnych problemów robią…
Jakież było moje zdziwienie, gdy nasz żółty przyjaciel sięgnął do szufladki. Jeszcze sekundę wcześniej powiedziałbym, że toster ma bardziej rozwiniętą zdolność empatii niż nasz wietnamski pan w okienku, a tu proszę, takie miłe zaskoczenie.
Podbudowani tą wspaniałą wiktorią chcieliśmy jak najszybciej uciec na chińską prowincję a jak już napisała Agata, zamiast wśród zielonych łanów ryżu wylądowaliśmy w przygranicznym mieście-burdelu. Żeby nie powtarzać całej tej nieszczęsnej i poniekąd wstydliwej dla mej globtroterskiej dumy historii, zakończę tylko taką małą myślą podsumowująco-anegdotkową. Jak już wspominałem, całkowita nieznajomość angielskiego u 99% Chińczyków jest przyczyną delikatnych problemów podczas zwiedzania Państwa Środka. Tylko zrozumcie o czym tu jest mowa. Oni nie rozumieją zupełnie wyrazów typu bank, hotel, taxi itp. a wszelkie napisy i informacje są zapisane w krzakach. Do tej pory wydawało mi się to najgorsze. Myliłem się jednak. Najgorsze jest to, gdy trafisz na panią kasjerko-bileterkę rozumiejącą gdzie chcesz jechać i wydaje ci się, że gdy ona wie gdzie chcesz jechać to od razu zrozumie, że też chciałbyś kupić bilet w to miejsce a nie gdzie indziej. Ta pani jest Chinką i rozumuje na swój chiński sposób. I sprzedaje ci bilecik mniej więcej typu: „jedzie pan ze Szczecina do Zakopanego? O tak, ale ma pan szczęście, no prawdziwy fart, za 4 minuty odjeżdża autobus do Suwałk a tam to pan już bez problemu ma przesiadeczkę do Zakopanego i kolacyjka będzie pod Kasprowym” Ale na pewno? (i tu po raz 50. podczas tego krótkiego dialogu wskazuję palcem na mapę z odpowiednimi krzakami w odpowiednim miejscu) Ależ oczywiście, no ale szybko już proszę wskakiwać do autobusiku bo zaraz odjazd.”
Mniej więcej tak rozegrała się ta dramatyczna i brzemienna w skutkach scena. Także powiadam wam na przestrogę: Nigdy, ale to NIGDY nie wierzcie Chince, a już na pewno nie wtedy, gdy możecie się z nią jako tako dogadać.

1 komentarz:

  1. "urzędas o psychice bankomatu" - znakomite. po prostu zna-kooo-miii-te porównanie! :D

    Ja wczoraj miałem niemiły utarczek z Panią z okienka naszej kochanej kolejarskiej mafii :] stwierdziła, że pokazując jej kartę płatniczą niedostatecznie wyraziłem zamiar płacenia za bilet tąże właśnie... w związku z czym obraziła się bo musiała wycofać bilet, który już nabiła jako płacony gotówką itd. itp. a ja miałem pociąg za 5minut. dosłownie. ostatni do domu ze Szczecina. na szczęście szybko biegam i udało się wskoczyć w ostatniej chwili do pociągu.

    tak więc w Polsce też się dzieje! ;)

    OdpowiedzUsuń