niedziela, 17 października 2010

DZIEŃ 40., W poszukiwaniu dzikiego Wietnamu.


16.10.2010, Dalat

Dziś zaliczyliśmy bardzo miły początek dnia. Przywitaliśmy go bowiem, jak się okazało, w bardzo wietnamskim stylu…

O 6 rano dotarliśmy do znanej turystycznej miejscowości Nha Trang. Mimo że jest dość lubiana przez turystów, już wcześniej zdecydowaliśmy, że nie zaszczycimy jej noclegiem. Jej główną atrakcją są bowiem plaże – a te, mamy nadzieję, dużo piękniejsze, czekają nas jeszcze w Tajlandii. 

Jak tam dotarliśmy wiedzieliśmy, że to była dobra decyzja, bo ze swą wielką zabudową, z wysokimi hotelami, Nha Trang przypomina nasze Świnoujście czy Kołobrzeg, a nam się ciągle marzy coś bardziej spokojnego i kameralnego… Ale za to przyjechaliśmy tam o idealnej porze. Była 6 rano, a całe miasto żyło ! Parki i plaże pełne były ludzi – jedni biegali, inni ćwiczyli, grupa starszych pań ćwiczyła aerobik, mężczyźni grali w piłkę i coś w rodzaju „zośki”, a morze pełne było pływających Wietnamczyków. Były tam całe rodziny, średnia wieku od kilku do jakichś 100 lat. No po prostu niezwykły widok !!! Ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewała to że Wietnamczycy są tak prosportowym narodem. No po prostu wielki szacun. To ich poranne pospolite, sportowe ruszenie to było coś niezwykłego. 

Postanowiliśmy się przyłączyć i wykorzystać nasze 1,5 godziny postoju w tym mieście na kąpiel w morzu. Zostawiliśmy plecaki w poczekalni, przebraliśmy się w stroje i hop do oceanu ;) Jaki to fantastyczny początek dnia ! Ale wystarczyło pół godziny, by większość z tych ludzi zniknęła, starsze babcie wesoło pluskające się obok nas, wyszły z wody i ruszyły do pracy… Bez zbędnych gadżetów jak ręcznik czy kostium – wyszły z wody, wzięły torebki i poszły. Kąpały się po prostu w ubraniach. 

Zdecydowanie taka poranna kąpiel w oceanie to idealny początek dnia. Łukasz wyhaczył nawet takie ala natryski, dzięki którym spłukaliśmy z siebie słoną wodę, przebraliśmy się, zdążyliśmy nawet zjeść śniadanie i … z powrotem do autobusu. Przez ostatnich kilka dni spędzamy w nich pół życia …

Naszym kolejnym celem, ostatnim w zasadzie przed Sajgonem (albo Ho Chi Minh City, jak kto woli) było położone w górach miasteczko Dalat. Słyszeliśmy o nim bardzo różne opinie, większość mówiła, że miasteczko samo w sobie to nic ciekawego, ale za to okolice bardzo ładne. Chcieliśmy zostać tam ze 2 dni i zwiedzić pobliskie górskie tereny na motorze. 

Sama droga do Dalat była naprawdę piękna. Malownicze, zalesione góry, zbocza na których miejscowi uprawiają kawę, pnące się stromo serpentyny. I do tego wszystkiego uczucie jak byśmy byli w domu. Bo oto ukazały się sosnowe lasy, mchy – wszystko jak w Polsce ;) Podobało nam się ! 

Za to czar prysł gdy dotarliśmy do samego Dalatu. Miasteczko, które jest jednym z najpopularniejszych miejsc wybieranych przez wietnamskich nowożeńców na podróż poślubną, nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Chyba bym się rozpłakała, gdyby mnie Łukasz tu zabrał na podróż poślubną.
Był czas, że jedną z większych jego atrakcji stanowiło jeziorko z usianą kwiatami wyspą w kształcie serca, po którym młodzi mogli sobie romantycznie pływać na niesamowicie kiczowatych plastikowych łabędziach. Dziś po jeziorze pozostała łąka z małą kałużą pośrodku, a plastikowe łabędzie stoją zaparkowane w trawie czekając na lepsze czasy.
Prócz tej, niewątpliwie wielkiej atrakcji, jest jeszcze na oko 5-metrowa wieża, w nocy podświetlona i szumnie nazwana Dalatową wieżą Eiffla. 

Po tych dwóch atrakcjach aż odechciało mi się kolejnych. Do tego wszystkiego naprawdę nieciekawa zabudowa, hotel na hotelu (kto tam jeździ ???) i ogólnie jakaś taka przymulona atmosfera.
No ale przecież nie na miasteczko liczyliśmy, postanowiliśmy dać szansę okolicy. 

Po sporych komplikacjach i upływie kilku godzin udało nam się w końcu znaleźć hotel, wypożyczyć skuter i coś tam przekąsić. Bez mapy, na czuja ruszyliśmy w kierunku najbardziej znanych terenów – czyli jakiejś tam wioski z ludnością etniczną i szlaku prowadzącego na jakiś tam szczyt. Szukaliśmy tej niezwykłej wioseczki, ale jakoś dziwnym trafem jej nie znaleźliśmy (dopiero potem zorientowaliśmy się, że było to jedno ze średnio ładnych miasteczek mijanych po drodze) Dotarliśmy do szlaku prowadzącego na jakąś tam górę – a tam wszystko takie poukładane – bilet ze wejście, jeepy do wypożyczenia, a na równiutko przystrzyżonej trawce biały napis, zupełnie jak w Hollywood. Ech, to nie nasze klimaty.
Zamiast tego zapuściliśmy się w jakąś brukowaną odbitkę i tam już było prawdziwiej. Wyboista, kamienno – błotnista droga, na wpół zalana. Oczyma wyobraźni już widziałam nas pośrodku tego błota, ale … jakoś się udało ! Okoliczni mieszkańcy wracali z pracy, na skuterach, z motykami i też niektórzy z nich walczyli by się nie wywalić.
Najpiękniejsze były chyba mijane po drodze na wpół dzikie konie. Bez uprzęży, bez jakichkolwiek oznak by do kogoś należały, kroczyły sobie dostojnie dróżkami i polami. Piękny widok.
Udało nam się też dotrzeć do takiego bardzo klimatycznego miejsca – starego cmentarza położonego na wysokim wzgórzu, skąd roztaczał się piękny widok na okolicę. Słonko właśnie zachodziło, więc oprócz tego że było ładnie wiedzieliśmy również, że najwyższa pora się stąd zabierać. Jeżdżenie po ciemku po Wietnamie to ostatnia rzecz na którą mieliśmy ochotę. 

Wycieczka, choć przyjemna, dała nam jednak jasny obraz sytuacji: trzeba przebukować bilet i jutro się stąd zawijać. Okolice Dalatu nie urzekły nas na tyle, by tu zostać… Całe szczęście, że były jeszcze wolne miejsca i w ogóle mogliśmy zmienić ten autobus.
Wieczorem przeszliśmy się jeszcze po mieście. Po nocnym targu, gdzie wypiliśmy po popularnym w Azji, ale nam średnio smakującym mleku sojowym. Łukasz nagle okazał się wspaniałomyślny i zaczął nakłaniać, wręcz zmuszać mnie do zakupów. Podziałały tak na niego koszulki za 15000 dongów (czyli jakieś 2,5zł) i uszczęśliwiony kupił mi aż dwie. Szkoda, że w normalnych sklepach go taki szał zakupów nie ogarnia …

Wieczór zakończyliśmy w miłej restauracyjce. Miło, smacznie, niedrogo – ale nie ma w Lonely Planet więc świeciło pustkami, w przeciwieństwie do lokalu obok, który pękał w szwach. Przyznam szczerze: mam po dziurki w nosie tego Lonely’a, przerósł sam siebie i dopiero rozumiem dlaczego Richard i Elley tak bardzo chcieli się zamienić na przewodniki. Lonely stał się swego rodzaju biblią, nie jesz w barze wymienionym w Lonely’u – nie jesteś cool, nie śpisz tam gdzie wszyscy lonelyowi backpackersi – nie wiesz co tracisz. Gdyby stworzyli poradnik: jak uniknąć zdeptanych, przedeptanych  lonely’owych ścieżek, to naprawdę bym go kupiła !

Łukasz:

Hmmmm. Moja żona wspomniała, że załamałaby się, gdybym zabrał ją na miesiąc miodowy do Dalat… Agata, to jest nasz spóźniony miesiąc miodowy!
No ale kolorytu zawsze dodają miejscowi. Już w trasie do Dalat zaczęło się robić swojsko. Na jednym z postojów na popas była grupka skośnych turystów wracających z tego przewspaniałego kurortu. Obok postoju był taki dość szeroki górski strumień więc zaczęliśmy sobie z Agatą brodzić po kolana. Efekt był jak zwykle natychmiastowy. Jedna z matek chwyta swojego na oko 13. letniego  dzieciaka o posturze małego sumiaty i wrzuca po pas do wody. Jeszcze obowiązkowo cowboyski kapelusik w delikatnym różu na czachę i tatuś może strzelać foty jak to się pierworodny po europejsku zabawia. Dzieciak zaczyna ryczeć, woda go znosi, ale mamuśka działa szybko. Zdziera z niego wszystkie ciuchy i młodzieniec na golasa może już na luzie próbować przetrwać walcząc z żywiołem bez obaw, że zawilgoci nogaweczki. Trochę się ojcu dziwię, że te foty tak strzelał, bo ja bym na jego miejscu ich swoim kumplom nie pokazywał. Nie wiem czy zawiniły geny czy zimna woda, ale przyszpanować będzie mógł raczej tylko bonanzastyle kapelusikiem.
Chwilę potem dopada mnie parka nowożeńców wracających z honeymoona na wspólną sesję. Dopiero po kilku godzinach zrozumiałem, że fotka ze mną to musiało być ich najcudowniejsze przeżycie na tym poślubnym wyjeździe.

No ale do rzeczy. Jadąc do Dalat dałem ostatnią szansę Wietnamowi na pokazanie się z dzikiej i nieokiełznanej strony. Opisywany przez backpackersów jako baza i wrota do dzikich gór i innych dzikich pierdół jest tak samo dziki jak centrum Hanoi. Gdy po wypożyczeniu pierdzikółka na trasie do dzikiej wioski zamieszkiwanej przez jeszcze dzikszą mniejszość etniczną zobaczyłem angielskojęzyczne wskaźniki na NUCLEAR REACTOR (powaga) zrozumiałem, że Wietnamu z hoollywoodzkich filmów już nie ma. 

Tak naprawdę to okolice Dalat są przyjemne, smaczku dodają wciąż obecne francuskie akcenty. Na tym starym, opuszczonym cmentarzu utrzymanym we francuskim stylu pasą się konie. Fajne miejsce na podziwianie zachodu słońca… Ale dzikiej dżungli i bambusowych chatek tu nie znajdziecie.

P.S. To ja Agata – muszę coś dodać od siebie ;) Ten mały zapaśnik sumo ze strumienia miał najwyżej 6 lat – no ale jego dość potężna obfitość, profesjonalna fryzura z zafarbowaną na blond kępką włosów zwisających do pasa, rzeczywiście mogły wprowadzić Łukasza w błąd. Ale 6 – chłopiec miał z 6 lat !

P.P.S. To ja Nieagata – muszę coś dodać od siebie. Co kogo obchodzi ile ten dzieciak miał lat? Ważył wystarczająco na trzydzieści. Ja nie dodaję od siebie, że ta twoja 5-metrowa wieża Eiffla ma co najmniej 40 metrów.


2 komentarze:

  1. Tak to jest, jak się nieroztropnie oddaje komuś prezent otrzymany od Borcia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Borciu, kajamy się, żałujemy - ale jak wspominałam - winne jest tu zamiłowanie Łukasza do mocniejszych trunków.

    OdpowiedzUsuń