sobota, 13 sierpnia 2011

DZIEŃ 10., Pierwsze odwiedziny.



Toaleta ;) - wyjatkowo reprezentacyjna!

Typowy dom

Studnia, niektorzy wedruja do nich po wode kilometrami ...
Mpanshya, 08.08.11, poniedziałek
Dziś daliśmy sobie trochę luzu i postanowiliśmy trochę odespać te nasze ostatnie wojaże. O 9 zadzwonił budzik, ale zanim zagotowała się nasza woda na herbatę, zanim zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się, do końca rozpakowali było już grubo po 10. Poszliśmy przywitać się z Siostrą, zapytaliśmy oczywiście, czy nie ma dla nas jakichś zadań na początek. Ale na razie nie, oczywiście poza odwiedzaniem dzieci, co doskonale wiemy, jest naszym pierwszym i najważniejszym zadaniem!
Potem poszliśmy do hospicjum, poznać się z Royce, która pracuje w naszym programie dla chorych dzieciaczków Dary Boga. Royce okazała się strasznie miłą dziewczyną, konkretną, z naprawdę dobrym angielskim tak więc bez problemu stworzyliśmy sobie plan działania.
Dla mnie ważne było, by połączyć oba programy. Owszem, jestem teraz na pewno zaangażowana bardziej w Dary Boga, gdzie polscy rodzice adopcyjni wspierają dzieci chore - niepełnosprawne, zarażone wirusem HIV, dzieci z problemami z chodzeniem – mamy naprawdę różne przypadki. Ale moje serce jest również przy normalnej adopcji, gdzie mam Kennedy’ego, gdzie są dzieci, które odwiedzałam przy okazji ostatniej wizyty. Jeśli teraz będziemy jeździć gdzieś na dalekie wyprawy to dobrze by było odwiedzić dzieci i z jednego i z drugiego programu, by potem jak najwięcej rodziców mogło dostać nowe zdjęcia i informacje o dzieciach, które wspierają. Ustaliliśmy więc z Royce, że zanim wyruszymy dzisiaj na naszą pierwszą wyprawę, to przejdziemy się do biura Arki i poustalamy tam wszystko z pracownikami. W międzyczasie okazało się, że Zosia i Sylwia również aktywnie włączą się do pomocy przy programie. Do lunchu będą w szpitalu, po lunchu będą się zajmować adopcją. Mamy więc dwie silne grupy. Na pewno dużo uda nam się wspólnie zdziałać ;)
I tak na ustaleniach, stwarzaniu planu działania upłynęła nam pora przedlunchowa. Takie tu są bowiem zasady, praca od 8 do 12, potem dwugodzinna przerwa na lunch i od 14 znowu praca. Royce jechała na lunch do siebie, umówiliśmy się więc na spotkanie o 14.
My też zabraliśmy się za robienie lunchu. Nastawiliśmy wodę na makaron o godzinie 12.30. I nie wiem, czy Maggie ma jakiś kosmiczny gaz, czy to jakieś czary, ale to gotowanie makaronu zajęło nam  prawie 1,5 godziny. Zresztą, dzisiaj rano mieliśmy podobny problem z wodą na herbatę. W końcu o 13:55 zabraliśmy się za pałaszowanie makaronu z sosem z torebki i jako że domek Maggie jest dosłownie rzut beretem od szpitala, nawet udało nam się aż tak mocno nie spóźnić. To znaczy i tak bez problemu zmieściliśmy się w „zambijskim czasie”, czyli w granicach co najmniej 15 minut. Rzadko się bowiem zdarza, że umówisz się z Zambijczykiem i on rzeczywiście przyjdzie o czasie …
Najpierw poszliśmy na market zrobić małe zakupy, co by odwiedzić nasze dzieciaczki z Darów z jakimiś małymi upominkami. Wybór padł na rzeczy potrzebne w każdej jednej rodzinie, czyli pastę do prania, olej, no ale żeby była też uciecha dla dzieci: ciasteczka. Ja do tego dorzucam jakiś przywieziony przez nas drobiazg, czy to małego misia, czy też ołówek z linijką.
Zaszliśmy do biura, okazało się, że lista dzieci z normalnej adopcji w tej okolicy jest długa, ale obiecaliśmy, że odwiedzimy ile damy radę. My sami mieliśmy do odwiedzenia trójkę. Dziś jeszcze na pieszo, bo te dzieci mieszkają naprawdę bliziutko.
I tak oto zaczęliśmy nasze odwiedzanie dzieci i ich rodzin. Naprawdę bardzo to lubię. W każdym domu jest trochę inaczej, jedni żyją lepiej, inni trochę gorzej, jedni rodzice są zaradniejsi od innych, ale nie ulega wątpliwości, że biednie żyją wszyscy. I że dzieci, niezależnie czy są chore, czy zdrowe są strasznie kochane!
Podział obowiązków był jasny – Łukasz bawi się w fotografa i kamerzystę, ja natomiast w tym czasie rozmawiam z dziećmi i ich rodzicami. Jakoś to nam idzie, choć nie powiem, żeby szło szybko, gdy tak chodzimy od domu do domu…
Pierwsze koty za płoty, pierwszy dzień pracy za nami, a na jutro mamy napięty grafik. Po powrocie do domu zasiedliśmy sobie n tarasie, odpoczywając i ciesząc się ostatnimi, ciepłymi promieniami słońca. Przyszła do nas na taras trójka dzieci, dwie troszkę starsze dziewczynki i mały chłopczyk. Ładnie, czysto ubrani, widać że to dzieci lekarzy, albo pielęgniarek. Bawiły się na naszym tarasie w dom, no i przyznam szczerze że ten mały chłopczyk swym rozbrajającym uśmiechem zdobył moje serce.
Wieczorem wpadły do nas na pogaduchy Siostra Józefa z dziewczynami. Siostra miała zostać chwilkę, ale jakoś tak udało nam się ją zagadać na tyle długo, że nawet doczekała się zagotowania wody na herbatę. A to się udaje tylko najcierpliwszym i najwytrwalszym! ;)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz