wtorek, 2 sierpnia 2011

DZIEŃ 2. I polały się pierwsze łzy …

Livingstone, 31.08.2011

Lot minął szybciutko. Byłam tak wykończona, że całą drogę smacznie spałam. Wylądowaliśmy na lotnisku w Johannesburgu, a najpierw oglądaliśmy to wielkie miasto z lotu ptaka. Nikt nas nie zapytał o wizy, przeszliśmy przez kolejne odprawy zupełnie bezproblemowo. Tym razem również mieliśmy 2 godzinki i na to lotnisko starczyły one bezproblemowo. Przeszliśmy się po sklepach w duty free, by się przekonać że ceny pamiątek są po prostu porażające. Ale miło było nacieszyć oczy, gdy wiedziałam, że te same, a nawet jeszcze piękniejsze rzeczy dostanę w Zambii dziesięć razy taniej…
Do Lusaki zabrał nas malutki samolot, na pokładzie którego przeważali … Arabowie z białymi turbanami i długimi szatami. Co jak co, ale takiego widoku się w Afryce nie spodziewałam. Zupełnie jakbyśmy pomylili kontynenty… 

W samolocie znów spaliśmy jak dzieci, a 2 godziny później o 13 postawiliśmy pierwsze kroki na zambijskiej ziemi. Och… jak dobrze było wrócić. Znajome lotnisko, z wymalowanym ręcznie szyldem: Welcome to Zambia, i naprawdę czułam się Welcome, ale do czasu.
Ustawiliśmy się w kolejce po wizy, które o zgrozo od mojego ostatniego przyjazdu zdrożały 3-krotnie, z 15 na 50 dolarów! Kolejka była długaśna, przeważali panowie w turbanach, ale jakoś to szło. W końcu przyszła nasza kolej. Pani z panem tak miło z nami rozmawiali, a gdzie jedziemy, a po co. No to zaczęłam mówić, że do znajomej na misję, do szpitala. Pytali, czy będziemy pracować z dziećmi ? Powiedziałam, że owszem, że będziemy troszkę pomagać na misji prowadzonej przez nasze polskie Siostry. No i tą moją naiwnością, otwartością i głupotą narobiłam sobie oczywiście kłopotów. Pani bowiem, dalej z szerokim uśmiechem, stwierdziła, że w takim razie wbija mi 30-dniową wizę biznesową. No dobrze, biznesowa, to biznesowa, pomyślałam, co za różnica. Ale po chwili dopytałam, co mam zrobić z pozostałymi 3 tygodniami, bo ja przecież będę 7 tygodni. „A wtedy zapłacisz karę za przekroczenie i po kłopocie” „A jak wysoka to kara?” spytałam. „Milion kwacha, czyli 200 dolarów.
I wtedy to mnie prawie szlag trafił. Jak to karę, jaka wiza biznesowa? Przecież przyjeżdżam tu pomagać, podróżować, a nie żadne biznesy robić. Próbowałam wyjaśnić tej pani, że zaszło jakieś nieporozumienie, ale ona obstawała przy swoim, że przecież jej powiedziałam, że jadę do organizacji kościelnej, bawić się z dziećmi a oni to kwalifikują jako biznes. Takie są reguły i kropka. Na nic się nie zdały nasze próby przekonania jej, że jesteśmy turystami, na misji będziemy tylko gośćmi, baba stwierdziła że kłamiemy i próbujemy odwrócić kota ogonem. I że ona i tak już zdania nie zmieni.
Ale my nie odpuszczaliśmy i w końcu łaskawie powiedziała, żebyśmy poczekali aż obsłuży wszystkich pasażerów, to pogadamy.
Czekaliśmy kilkanaście, albo kilkadziesiąt minut, sama już nie wiem. Wściekłość, zmęczenie i cholerne poczucie niesprawiedliwości sprawiły, że nie mogłam powstrzymać się od płaczu. Łzy leciały mi jak głupie i niczym nie mogłam ich zatamować. Nie chodziło o pieniądze, ale o to, że zostałam tak potraktowana. Każdy jeden turysta w przebranku Indiana Jonesy zapłacił swoje 50 dolarów, albo nic (większość krajów Europy Zach. ma oczywiście darmowe wizy) i poszedł szczęśliwie dalej. Łukasz patrzył na mnie z niedowierzaniem , że po kiego grzyba cokolwiek im w ogóle opowiadałam. A ja czułam się jak debilka. I te 200 dolarów – przecież za to dwoje dzieci mogłoby chodzić przez rok do szkoły. A tu jakieś widzimisie nienormalnej urzędniczki.
Ale i ona okazało się, że miała serce. Bo gdy zobaczyła moje łzy to pozwoliła mi w końcu dojść do słowa i opowiedzieć od nowa historię. Powiedziałam więc o Maggie, do której jedziemy i która owszem, pracuje w szpitalu misyjnym, ale jest wolontariuszką. I że to u niej będziemy mieszkać i to tylko przez jakiś czas, bo przez resztę czasu będziemy podróżować. Pokazałam im rezerwację z hostelu z Livingstone’u, przewodnik i w końcu usłyszeliśmy, że w takim razie nie należy nam się wiza biznesowa, ale zwykła, turystyczna. Przekreśliła to co zapisała w paszporcie i wbiła nową pieczątkę. Przeprosiła jeszcze, że doprowadziła mnie do łez…
I miała za co, bo co jak co, ale takiego przywitania w Zambii się nie spodziewałam. To jest kraj przemiłych ludzi, a tu takie coś na lotnisku. Z drugiej strony sama jestem sobie winna, po co mam się zwierzać z tego, co zamierzam robić. Jestem turystą i tyle.
Te całe przeprawy zajęły nam prawie dwie godziny. Nie było już żadnych busów, musieliśmy wziąć taksówkę. Wytargowaliśmy chyba niezłą cenę i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Tym razem poszło gładko, po miłej rozmowie z kierowcą dotarliśmy do dworca, dostaliśmy jeszcze bilety na autobus na 16 do Livingstone’u, zaopatrzyliśmy się w zestaw startowy na komórkę, picie i rozsiedliśmy wygodnie w autobusie, godnej polecenia i rzetelnej firmy Mazhandu family.
Ta droga sama w sobie była wielką atrakcją. Jak wyjechaliśmy z miasta i mijaliśmy te przeurocze gliniane i słomiane chaty rozsiane wzdłuż drogi, bosonogie dzieci grające w szytą własnoręcznie piłkę nożną, a wszystko skąpane w czerwonym, zachodzącym powoli słońcu, poczułam ciepło rozlewające się po całym ciele. Za tym tęskniłam. To jest dla mnie piękno.
Niestety, tu w Afryce słońce zachodzi szybko i o godzinie 18 było już zupełnie ciemno. Ciemną nieprzeniknioną noc rozświetlały tylko pożary – ludzie wypalali trawy. Niestety, tu wiedza i edukacja w tym zakresie chyba jeszcze nie dotarły …
Niestety też podróż autobusem rodziny Mazhandu straciła na swej egzotyczności  w porównaniu z 2009 rokiem… Wtedy bowiem puścili nam niesamowite seriale rodzimej produkcji, takowe teledyski i muszę przyznać że choć uszy odpadały to było to niesamowita sprawa, coś bezcennego.
Dzisiaj musiałam oglądać w akcji chińskich wojowników ninja,  trup siał się gęsto a bezkrwawe sceny zostały skrócone do minimum…  I ta podróż to już nie było to samo ;((
Po ponad 6-godzinnej jeździe szczęśliwie dotarliśmy do Livingstone’u i do hostelu Jolly Boys, gdzie wyczerpani po ponad 30-godzinnej podróży szczęśliwie zasnęliśmy …

P.S. Dla wszystkich stęsknionych opisów Łukasza, uspokajam – będą, będą. Ale to wymaga więcej czasu, skupienia, a jak na razie to dość mało czasu mamy… Ale nie martwcie się, będę go dopingować ;)

2 komentarze:

  1. :)
    jolly? To pozdrówcie słonika nad papierem toaletowym w toalecie i super taborety w barze ;)
    Ciekawe czy w pokoju TOKA jeszcze tak skrzypią lozka :P 3mam kciuki za wasza podroz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. zaczytałam się, że nie zauważyłam że już nów króluje na niebiosach. cudowne przygody, pomijam złośliwych urzędników.

    OdpowiedzUsuń