poniedziałek, 29 sierpnia 2011

DZIEŃ 28., Emmanulek i smutno mi…




Lusaka, 26.08.2011, piątek 

Dzisiaj od rana humor mi dziwnym trafem nie dopisywał. Sama nie wiem skąd to uczucie, bo przecież 4 tygodnie rozłąki to wcale nie tak długo, już nie raz tak mieliśmy, ale jest mi tak strasznie smutno …
Ksiądz Michał chciał nas odwieźć na lotnisko, ale coś tam niestety nie wypaliło z pożyczeniem samochodu i wzięliśmy taksówkę. Na dodatek doszły nas słuchy o jakichś tam rozróbach w mieście (za miesiąc wybory), więc już nawet postanowiliśmy zrezygnować z zakupów moich ukochanych drewnianych arcydzieł. Nim jednak wyruszyliśmy na lotnisko doszło do bardzo pięknego, wzruszającego spotkania z małym Emmanuelkiem.
Emmanuelka poznałam dwa lata temu, zaraz pierwszego wieczoru po przyjeździe do Mpanshyi. Szłam wtedy na obchód po szpitalu, hospicjum i tam zobaczyłam malutkiego, smutnego chłopczyka z wielkimi oczkami, który patrzył na mnie nieufnie i uciekał, gdy chciałam zrobić mu zdjęcie. Wtedy też poznałam jego dramatyczną historię. Był w hospicjum z mamą, której nie udało się wygrać walki z AIDS, zmarła. 3-letni Emmanuel, również zarażony, został zupełnie sam. Chodził przez kilka tygodni do łóżka, na którym leżała jego mama i szukał jej bezskutecznie. Mama pochodziła z innej części kraju, nie miała tu żadnej rodziny i nie wiadomo było co z malutkim począć. Ponieważ Emmanuelek spędził w hospicjum kilka miesięcy, Maggie pokochała go z całego serca i poważnie rozważała adopcję… Gdy już prawie się zdecydowała, nagle pojawiła się ciocia i wzięła małego do siebie. Choć tęsknota była bolesna, bo mały znów przeprowadził się do innej części kraju, Maggie cieszyła się, że jest z rodziną. Emmanuel został też pierwszym z naszych Darów i jego rodzicem adopcyjnym jest moja Mama…
Kilka miesięcy temu ciocia zadzwoniła i powiedziała, że nie mają pieniędzy i poważnie rozważa oddanie Emmanuela do domu dziecka. Maggie bardzo cierpiała, ale zdecydowała się nie ingerować w sprawy rodziny. Jakiś czas później zadzwonił jego wujek i powiadomił, że mały jest u niego i zaproponował spotkanie. Do którego doszło właśnie dzisiaj, w Lusace.
Maggie bała się jak to wyjdzie, tyle czasu minęło, ale Emmanuelek jak tylko ją zobaczył uśmiechnął się szeroko i padł jej w ramiona. Aż łzy mi się zakręciły w oczach.  Ale to śliczny chłopczyk, cudny. I tak ładnie wygląda, zniknęły krosty i plamy, które jeszcze dwa lata temu miał na całym ciele. Gdyby go ktoś zobaczył ciężko by było uwierzyć, że ten uroczy, zdrowo wyglądający chłopczyk, żyje tylko dzięki lekom… Przyjechał z bardzo młodziutkim wujkiem, chyba kilka lat młodszym ode mnie, który sam bardzo niedawno się ożenił i ma kilkumiesięczne dziecko.  Od tego sympatycznego wujka dowiedzieliśmy się, że mały od początku mieszka z nim i nie było mowy o oddaniu go do domu dziecka. Ciocia wzięła go tylko dlatego, że liczyła na duże finansowe profity. Również wtedy, gdy dzwoniła i kłamała, że odda go do domu dziecka… Ech, za smutne by komentować …
Na szczęście teraz wygląda na to, że jest w dobrych rękach i ma kochającą, dbającą o niego rodzinę.
Po spotkaniu z Emmanuelem pojechaliśmy z Łukaszem na lotnisko. Mieliśmy ostatnią godzinkę dla siebie, a potem musiałam go pożegnać…
Przed przyjazdem tutaj mieliśmy poważne obawy. I Łukasz i ja tak naprawdę również. Zambia, adopcja serca to był mój świat i moje zabawki. Łukasz bał się, że się tu nie odnajdzie i ja również obawiałam się, że podróż która, nie ukrywajmy, była moim pomysłem, go rozczaruje i tak trochę stanie między nami.
Ale tak się nie stało. Łukasz pasuje do Afryki, a Afryka pasuje do niego. Dobrze mi tu z nim było, nawet bardzo. Dzielenie tego wszystkiego z ukochaną osobą nadało temu jeszcze szerszy i inny wymiar… Tak się cieszę, bo widzę, że Łukasz troszkę zauroczył się w Afryce… A to daje nadzieję na to, że to nie jest nasza ostatnia podróż w ten rejon świata. 

I też dlatego tak ciężko było mi samej wracać w taksówce do miasta… Aby odgonić czarne myśli pojechałam do dużego centrum handlowego, z dobrą kafejką internetową z porządnym wireless, gdzie pierwszy raz od kilku tygodni normalnie skorzystałam z Internetu, uzupełniłam bloga …
Nieregularne wpisy na nim nie są bowiem aż tak bardzo winą naszego lenistwa i zaniedbań, jak tragicznie działającego Internetu w Mpanshyi. Raz jest, raz go nie ma, a nawet jak jest to trzeba być naprawdę cierpliwym, by szału nie dostać. Mi się jedna ze skrzynek pocztowych na przykład w ogóle nie otwiera, a zdjęcia z safari załączałam przez trzy dni. Nic więc dziwnego, że spędziłam tam sporo czasu i tuż przed zachodem słońca dotarłam taksówką z powrotem do Makeni. 

Wieczorem zostałyśmy zaproszone na grilla przez Pana Kazia (oj, niezwykle barwna postać), który to był pożegnalną imprezą dla dużej polskiej ekipy (było ich tam chyba z kilkanaście osób) podróżującej przez kilka tygodni po Afryce. Fajnie było pogadać, poznać nowe osoby, ale mimo wszystko nie powiem, żebym była w nastroju …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz