środa, 17 sierpnia 2011

DZIEŃ 14., Niezwykłe Dary.

Mpanshya, 12.08.2011, piątek
Na dziś zaplanowany mieliśmy wyjazd na rowerach do Rufunsy, oddalonej od Mpanshyi o jakieś 12 km. A tam miałam poznać 11-osobową grupę naszych dzieciaczków z Darów Boga.  A tak nawiasem mówiąc to określenie wzięło się z fantastycznej książki Małgorzaty Terakowskiej „Poczwarka”. Tam Dary Pana to wyjątkowe dzieci, chore, niechciane, nierozumiane. Dzieci o pięknych sercach, z marzeniami i pragnieniami, które swym wyglądem, chorobą, niepełnosprawnością wzbudzają w niektórych wstręt i przerażenie… A wystarczyłoby, tak jak mówił Mały Książę, spojrzeć na nie sercem, by zrozumieć, że są absolutnie wyjątkowe. Że to prawdziwe Dary od Pana i od nas tylko zależy, czy będziemy potrafili je docenić …
Książka jest niesamowita, gorąco polecam.
Gdy dotarliśmy na miejsce, tym razem to my spóźnieni o 20 minut, prawie wszyscy już czekali. Przywitałam się z każdym po kolei, dzieciaczkiem, ich rodzicami, ciociami, wujkami, babciami – w zależności z kim przyszli. Większość dzieci bez problemu poznałam ze zdjęć, a teraz miałam ten zaszczyt poznać je osobiście. Ustaliliśmy, że pójdziemy do szkoły, gdzie dzieci trochę porysują, podczas gdy my porozmawiamy z nimi i ich opiekunami.
I wstały te nasze Dary i ruszyły w stronę szkoły. Utykając, powłócząc nóżkami, jeden mały chłopczyk dzielnie posuwając się do przodu na drewnianych kulach. Widok był tak wzruszający. Takie dzielne, piękne dzieci, których choroby, które w Europie być może nie stanowiłyby wielkiego problemu, zostały zoperowane  bądź zminimalizowane dzięki rehabilitacji, tutaj borykają się z wielkimi problemami. Tak jak mała dziewczynka, która ma duże problemy z chodzeniem, a idzie do szkoły 8 km w jedną stronę. Czasem dociera z rozwalonymi kolanami, bo kilkakrotnie upada w czasie drogi. Albo chłopczyk, nie tylko niepełnosprawny fizycznie, ale również cierpiący na epilepsję, który przez ataki padaczki, które ma kilka razy dziennie, nie może chodzić do szkoły. On to właśnie jest najbardziej pozytywną istotą, jaką w życiu poznałam. Cały czas uśmiechnięty, tak radosny, że człowiek patrząc na niego sam się uśmiecha dziwiąc się jednocześnie skąd w takim małym, schorowanym chłopczyku tyle radości życia. Albo dziewczynka, odrzucona przez matkę z uwagi na swoją niepełnosprawność (sparaliżowana prawa strona), wychowywana przez babcię. Niedawno została zgwałcona i teraz, sama mając kilkanaście lat, wychowuje małego synka, a jej największe potrzeby to: proszek do prania, mydło i balsam dla malutkiego.
To są prawdziwi mali bohaterowie każdy ma swoją historię. Tak się cieszę, że te dzielne dzieci są w naszym programie…
 Spotkanie z nimi znowu zajęło nam dłużej niż planowane, dlaczego ten czas tak szybko mija? Po rysowaniu, rozmowach (podczas to których jeden chłopczyk wyznał mi, że chce się ze mną ożenić ;) zakupach musieliśmy wsiadać na rowery i wracać – bo rowery nie są nasze a ich prawowici właściciele muszą przecież mieć możliwość powrotu do domu …
Nim jednak odjechaliśmy postanowiliśmy z Łukaszem zrobić wszystko, by dokończyć specjalną klasę dla tych dzieci, na którą już wcześniej zbieraliśmy fundusze i która została już postawiona, ale jeszcze niedokończona. Trochę za moją namową, trochę z własnej inicjatywy Łukasz postanowił zająć się sprawą. A że do takich projektów potrzeba rąk do pracy, poprosiliśmy o pomoc ojców tych naszych chorych dzieci, by oni mogli dołożyć swoją cegiełkę. Pieniążków nie mają, ale ich ręce do pracy będą tu dużo więcej warte…
Mam nadzieję, że prace zastartują w przyszłym tygodniu. Trzeba najpierw kupić farby i kilka innych rzeczy – ale to już Łukasz wie najlepiej … Ja tylko mam nadzieję, że od września, po wakacjach, dzieci będą mogły uczyć się w nowej, kolorowej klasie. A że dzieciaczków jest niewiele, klasa jest malutka, reszta budynku zostanie przeznaczona na bibliotekę, czytelnię i bawialnię, tym razem już dla wszystkich dzieci. Podobnie jak w Arce Noego … Postaramy się zrobić to miejsce takim, by każde dziecko chciało tam zaglądać. Trzymajcie kciuki za powodzenie tej akcji!
W domku czekała na nas jeszcze jedna tego dnia niespodzianka – odwiedziny synusia ;) Kennedy przyszedł razem z grupką kolegów, którzy to zdecydowali się jednak pozostać w krzakach i obserwować całe zajście z bezpiecznej odległości. Sprytny Kennedorek cały czas jednak zerkał w ich stronę by się upewnić, że widzą jak się do nas przytula, pomaga nam w gotowaniu obiadu, a potem w jego jedzeniu. Ot taki król podwórka ;) Strasznie go lubimy no i na dodatek przecież pierwszy raz w życiu rodzinka jadła obiad w komplecie. Ale mały był dumny, jak paw prawie. I choć nie wydaje mi się by mu nasz ryż z tym co było w domu za mocno smakował, to zjadł wszystko. Niestety za wiele pogadać nie możemy, ale przy Kennedyego komunikatywności to nie miałby on zapewne problemów w dogadaniu się nawet z Marsjanami …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz