czwartek, 4 sierpnia 2011

DZIEŃ 3., Wodospady Wiktorii



mały słodziak, ale co z niego wyrośnie ?








Livingstone, 02.08.2011

Dziś jest pierwszy dzień, gdy nie musimy nigdzie pędzić z wywieszonymi językami i mamy nadzieję to wykorzystać i zregenerować trochę siły. 

Pierwsze kroki po przebudzeniu skierowaliśmy więc na miasto w poszukiwaniu miejsca nadającego się na zjedzenie śniadanka. Wybraliśmy taką ala piekarnię, gdzie można było nie tylko zjeść, ale i napić się kawy. I choć jeśli chodzi o wyroby cukiernicze, Zambijczycy muszą się jeszcze sporo nauczyć, to i tak było miło. Dalej zrobiliśmy małą rundkę po sklepach, kupiliśmy moskitierę, przełączkę do kontaktu i wróciliśmy do hostelu. Tam poznaliśmy bardzo sympatycznego Słowaka, który udzielił nam kilku cennych wskazówek. On sam jest w rocznej podróży po Afryce (prędzej był w 2-letniej po reszcie świata), trochę już zobaczył, więc śmiało można na jego zdaniu polegać. Namibia – owszem, piękna, ale bardzo droga, ciężko dotrzeć samemu do tych najbardziej wyjątkowych miejsc. A my na wyjazdy zorganizowane jakoś średnio mamy ochotę. Spytał nas czemu właściwie nie chcemy jechać do Botswany, że tu zaraz za granicą jest świetny Park Narodowy Chobe i że to jego zdaniem, jeśli porównywać cenę do jakości, najlepsza oferta w Afryce. Zwierzaków mnóstwo, a ceny naprawdę niewysokie. Wystarczy, że weźmiemy bus do granicy, dalej przesiądziemy się w kolejny bus i będziemy na miejscu. Mhm, zabrzmiało super, szczególnie że do Botswany nie potrzebujemy wizy ;)
A nie mówiłam, że coś się w międzyczasie wymyśli?

Postanowiliśmy resztę dnia spędzić na wodospadach Wiktorii. Co prawda było już po południu, ale stwierdziliśmy, że jeśli nam się super spodoba to przecież możemy tam pojechać jeszcze jutro.
Wzięliśmy lokalny busik, tam jest zawsze najweselej. Siedzieliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce, ale udzielał nam się humor roześmianych i roztrajkotanych lokalnych mieszkańców.
Gdy dotarliśmy nad wodospady postanowiliśmy skorzystać z kolejnej wskazówki przekazanej nam przez przyjacielskiego Słowaka, mianowicie jak się dostać na wodospady bez płacenia wstępu. Właściwie to nie ma się czym chwalić, ale zamiast wejść głównym wejściem przez budkę z biletami, weszliśmy po prostu otwartą bramą położoną jakieś 50 metrów dalej. Wiem, wiem, nieładnie. Ale gdybym wiedziała, że te 40 dolarów trafi w dobre ręce, do biednych Zambijczyków, zapłaciłabym bez wahania. A tak mamy plus 40 dla tych, którzy naprawdę tego potrzebują ;)

Wodospady nie zawiodły! Bałam się, że w porównaniu z moimi poprzednimi ich odwiedzinami w marcu 2009 dzisiaj zobaczymy coś zupełnie innego. Wtedy byłam bowiem tuż po porze deszczowej, tym razem sporo już od tej pory deszczowej minęło i obawiałam się ledwo cieknących, cienkich strużek wody. Ale nie! Wodospad prezentował się wspaniale, ściany wody spadały z olbrzymim hukiem w dół, by następnie w milionach drobniutkich kropelek unosić się znowu do góry i opadać na wszystko w obrębie kilkuset metrów. I tym razem, wybierając ścieżkę najbliżej wodospadu nie dało się uniknąć przemoczenia. I super – takie orzeźwienie w gorący, afrykański dzień.
Wodospady strasznie nam się podobały a w szczególności tęcza, niesamowicie intensywna, która stawiała swoistą kropkę nad i. Po obejrzeniu głównej części wodospadu zeszliśmy od drugiej strony w dół, mniej uczęszczaną ścieżką, która prowadziła w piękne, dżunglowate tereny w miejsce gdzie woda z wodospadu zakręca, wiruje, by potem spokojnie, jakby nigdy nic płynąć dalej, w spokojnym nurcie rzeki. Schodząc w dół nie obyło się oczywiście bez chwil grozy, a wszystko za sprawą małp baboo. Trochę im się we łbach poprzewracało, ale to tak naprawdę wina nas – ludzi. Ludzie ich przyzwyczaili do dokarmiania i teraz każda reklamówka kojarzy im się z jedzeniem. A my właśnie w takiej reklamóweczce mieliśmy nasz aparat, co by go chronić od wszędobylskich kropel z wodospadu. Wielki małpiszon zaatakował nagle, od tyłu, ale Łukasz miał na tyle mocny chwyt, że ledwo bo ledwo ale utrzymał nasz sprzęt. Obyło się więc bez gonienia małpiszona po dżungli.
Natomiast wspinając się z powrotem do góry napotkaliśmy niesamowicie rozwścieczonego osobnika, który szczekał przeraźliwie wzywając chyba wszystkie małpy do jakiejś walki. Zbiegał akurat w dół, prosto na nas i szczerze mówiąc przeraziłam się nie na żarty. W ostatniej chwili, metr przed nami, odskoczył na bok na wielką, wystającą skałę. Szczekał dalej, nami się w ogóle nie przejmował, miał po prostu swoją misję.
Po wyjściu z terenu wodospadów udaliśmy się jeszcze na targ z pięknymi zambijskimi pamiątkami. Bardziej w celu zapoznania się z asortymentem. Towar fajowy, ale na dłuższe targi jakoś nie mieliśmy siły, za to obiecaliśmy sobie wrócić tu jeszcze następnego dnia. Okazało się, że zambijscy sprzedawcy bardzo lubią się wymieniać. Koszulki, czapeczki, koniecznie z wielkim logo Nike, adidas,itp., są tu naprawdę dużo warte. Ba, nawet za długopisy chcieli się wymieniać, a najbardziej nas zdziwiło, że za pustą butelkę po wodzie gotowi byli oddać małego hipcia. Tak więc ci co się wybierają – przeszukajcie dokładnie szafy i bierzta co się da, bo można coś fajnego wyhandlować ;)

Łukasz:

Czarna Afryka nie jest wcale taka straszna. Nie jest tu na pierwszy rzut oka ani tak biednie ani tak czarno jak to sobie wyobrażałem. No ale może jeszcze zmienię zdanie bo przecież niewiele jeszcze widziałem.
Co do samych wodospadów to ciężko to jakoś skomentować w słowach, po prostu trzymają poziom jednego z siedmiu cudów świata. I choć odwiedzanie takich miejsc ma tą wadę, że widziało się je setki razy na zdjęciach i ma się duże oczekiwania to wodospady na pewno nie zawodzą. Może tylko rozwydrzone małpy są większym problemem niżby to mogło się wydawać. Grają zespołowo i są cholernie cwane. Widok faceta goniącego po drzewach małpę która śmieje się do rozpuku i kameruje  nieszczęśnika jego własną kamerą nie należy nad wodospadami do rzadkości. Ja też prawie tak skończyłem. Mijałem się z niewinną mamuśką niewiele mniejszą ode mnie która spokojnie patrzyła na mnie swoimi maślanymi oczkami (typu kocur ze Shreka)  i zdawała się zapadać w błogi sen. Chwilę później natarła na mnie zza pleców i potężnym susem omal nie zagarnęła mi aparatu z całym ramieniem. Trójka dzieciaczków podbiegła co by ewentualnie przekazywać sobie łup albo naskoczyć grupowo na mnie gdybym się przewrócił. No ale jako głowa rodziny i przewodnik stada odparłem ten nikczemny atak i mogliśmy delektować się pięknymi widoczkami dalej. Następnym razem zaopatrzę się jednak w zawodową procę jaką ma tu każdy pracownik Parku, no chyba że małpiszony zrobią to wcześniej…   
A co do gratisowego wejścia na wodospady to widzę, że tutejsze władze jeszcze nie połapały się, że Europa Wschodnia zaczęła nawiedzać te ziemie. No cóż, już niedługo nauczą się używać proc nie tylko wobec małpiszonów i zakładać kłódki nawet na wejścia do kurników…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz