piątek, 5 sierpnia 2011

DZIEŃ 5. Chobe National Park i przeprawa słoni

























Kasane, 03.08.2011

Zbudziliśmy się rano, żywi, nawet w całkiem niezłej kondycji. Obawialiśmy się zamarznięcia, bo noce w tej zimowej afrykańskiej porze są naprawdę zimne, ale wcale nie było tak źle, namiocik szczelnie utrzymywał nasze ciepło. Zgodnie z umową o 5:45 zjawiliśmy się przed naszą bramą, gdzie już czekał na nas nasz przewodnik Six w iście safariowym samochodziku, oczywiście bez szyb. I o ile takie auta wspaniale nadają się na safari, bo nie ma szyb, czuje się kontakt z naturą, a tyle trochę gorzej, gdy nie ma się odpowiedniego ubrania, czyli grubych kurtek, czap i rękawiczek, o których wybierając się na safari o tej porze warto by pamiętać. Już po kilku minutach Łukasz o mało co nie zażądał rozwodu, bo odradziłam mu wzięcie z domu kurtki i ciepłego swetra, a polary, które mieliśmy ledwo nas chroniły od przenikającego do szpiku kości zimnego wiatru. Nawet 3 koce, które dostaliśmy od Sixa nie były dostateczną ochroną. Ale, ale, co nas nie zabije to nas wzmocni ;)
Nasz przewdnik Six okazał się strasznie sympatycznym, roześmianym facetem, nawiązaliśmy z nim fajny kontakt, szczególnie że byliśmy jego jedynymi pasażerami. We wszystkich innych mijanych pojazdach siedziało mnóstwo ludzi, a my jak takie VIPy zatrzymywaliśmy się dokładnie tam gdzie chcieliśmy i na ile chcieliśmy.
Pierwszymi zwierzakami, jakie napotkaliśmy po przekroczeniu granicy parku były … żyrafy. Przepiękne, majestatyczne żyrafy, których stadko było dosłownie na wyciągnięcie ręki… Niestety, było jeszcze zbyt ciemno, by udało nam się zrobić im zdjęcie, ale przecież nie o to tu chodzi.
W tym szarym brzasku wszystko wydawało się takie mroczne, groźne i niesamowite. Wszędzie były uschłe drzewa, korzenie, kojarzyło mi się to z martwym krajobrazem, a nie miejscem,  w którym kwitnie życie.
W miarę jechania i mijania wielkich stad antylop impali świat jaśniał, aż w którymś momencie mogliśmy podziwiać wschód słońca nad rozlewiskiem wielkiej rzeki Chobe.  Wschód piękny, ale niesamowicie wprost szybki, dosłownie kilkadziesiąt sekund i słońce już było na niebie…
Słońce dało nam nie tylko ciepło, o którym tak marzyliśmy od rana, ale również ukazało otaczający świat z zupełnie innej strony. Owszem, przeważały suche, wypłowiałe drzewa, ale w połączeniu z rdzawą, suchą ziemią robiło to niesamowite wrażenie. Jednak piękno może mieć różne oblicza. Krajobraz był też naprawdę bardzo różny, w głębi lądu prawie pustynia, przy rzece olbrzymie pastwiska a na nich pasące się leniwie buffalo. Widzieliśmy jedną grupę buffali przeprawiających się przez rzekę, płynących, naprawdę piękny widok…
Widzieliśmy hipcia, ale coś nam uciekał, mogliśmy się więc poprzyglądać jego wielkiej pupie. Również zebry coś nie miały ochoty do dłuższej prezentacji, szybko uciekły, choć że je w ogóle zobaczyliśmy to i tak było wielkie szczęście, bo o tej porze roku trzeba mieć naprawdę farta.
Widzieliśmy kilka guźców pumba, które grzebały w piachu swymi olbrzymimi kłami. Mijaliśmy kolejne żyrafy, z oddali, na drugim brzegu rzeki obserwowaliśmy pasące się słonie.
Oprócz tego widzieliśmy całe mnóstwo stad antylop impala (nazywanych przez Zambijczyków Chinese – bo jest ich mnóstwo wszędzie, zupełnie jak Chińczyków J), szakale (niestety jednego zjadającego zabitą przez lwa antylopę) przeróżnych ptaków, kuropatw, nawet dwa piękne orły.
Chyba wszystko, co zobaczyć mogliśmy – oprócz kotów. Lwy, czy tym bardziej gepardy, siedziały pochowane. Ja tam się tym specjalnie nie zmartwiłam, ale wiem, że dla wielu to właśnie cats są wyznacznikiem udanego safari. Dla mnie zdecydowanie nie.
To safari spełniło a nawet przerosło moje oczekiwania i zmieniło zdanie o safari ogólnie. 2 lata temu byłam na  walking safari w Livingstone i nie wiem czy to dlatego, że po porze deszczowej zwierzęta siedziały pochowane, czy to kwestia tego że w tym rejonie ich po prostu aż tak dużo nie ma, czy też może dlatego, że pogryzły mnie jakieś wielkie mrówki, ale tamto safari mi się za bardzo nie podobało. Co innego teraz… A to dopiero była przecież połowa przygody, po południu mieliśmy kontynuować na łódce, podziwiając zwierzęta pasące się tuż przy rzece.
Po powrocie na camping wzięliśmy śpiwór i położyliśmy się spać na łączce blisko rzeki, albo raczej blisko płotu odgradzającego nas od niej. Po tej drzemce spakowaliśmy się na popołudniowe safari i ruszyliśmy do Kasane.
O 14.45 stawiliśmy się u first lady, która zaprowadziła nas do nadbrzeża. I tu niestety byłam trochę niezadowolona … Bo dołączyli nas do takiego dużego, dwupokładowego statku, a nie do małej szybkiej speedboat, które były szybsze, mniejsze, dzięki czemu mogły szybciej i sprawniej poruszać się od brzegu do brzegu. Six mówił nam rano, że będziemy w sppedboacie, ale widocznie znów byliśmy ich jedynymi klientami i po prostu kompletnie im się nie opłacało uruchamiać dla nas samych łódki. Szkoda ;(
Po przekroczeniu granic wodnych parku pierwszym zwierzakiem, który nas przywitał był mały słonik, bawiący się samotnie przy brzegu. Przewodnik stwierdził, że to niecodzienny i nienormalny widok. Możliwe, że maluch przy ataku (np.krokodyli) stracił mamę, albo przy panicznej ucieczce odłączył się od stada, co mógłby potwierdzać jego odgryziony ogonek. Strasznie słodki i pocieszny był ten maluch, oby tylko znalazł swoje stado, a nawet jeśli nie to żeby został przygarnięty przez jakieś inne. W pojedynkę w tej krainie drapieżców zarówno wodnych jak i lądowych wcale nie jest bezpiecznie.
Dalej oglądaliśmy już większe słonie pasące się leniwie i obżerające trawą. Podpłynęliśmy blisko sporej rodzinki hipopotamów, które urządzały sobie poobiednią drzemkę w błotku. Śmieszne, widać było, że się budzą na chwilę, otwierały oczy, strzygły uszami, ale nie poruszyły się nawet o kawałeczek, leniuchy ;)
Widzieliśmy też wiele krokodyli, leżały nieruchomo przy brzegu i tylko czekały aż jakaś niewinna antylopa, kuropatwa albo małpa znajdzie się w zasięgu ich pysków. Jak ja nie lubię krokodyli …
Były też oczywiście przeróżne ptaki wodne, bocianopodobne, marabuty, kormorany, ptaki żyjące w symbiozie ze słoniami i hipciami. Widziałam nawet jak jeden mały ptaszek robił oczyszczanie hipcia z robaków, gdy ten się byczył w swoim błotnym Spa.
I wszystko było piękne, ale niczego nie da się porównać z tym, co czekało na nas na końcu, a Mianowice wędrówki słoni. Olbrzymie stado kilkudziesięciu słoni przeróżnych rozmiarów stało przy brzegu rzeki. W miejscu, w którym jak się dowiedzieliśmy od przewodnika przeprawiają się zawsze na drugą stronę. W tym momencie wybaczyłam naszej łódce, że nie jest małym speedboatem, a kierowcy jego powolne manewry, ustawił się bowiem idealnie, a my z górnego pokładu mieliśmy niesamowity widok. Słonie długo się wahały, ich przywódca, zdecydowanie największy osobnik w stadzie stał po kolana w wodzie i nasłuchiwał. Wszyscy ludzie na naszej łódce zamilkli i zastygli bez ruchu, podejrzewam że pasażerowie innych łódek zrobili dokładnie to samo. Wiedzieliśmy, że jak słonie wyczują hałas, nie przepłyną.
I wreszcie zaczęły pomału wchodzić do wody, jeden za drugim. Tworząc długi sznur. Małe słoniki chwytały się swoimi trąbkami ogonów swoich mam. Przecudny widok.
Trwało to długo, ale w końcu wszystkie słonie znalazły się szczęśliwie na drugim brzegu. Tak przynajmniej myśleliśmy dopóki nie usłyszeliśmy rozdzierającego serce trąbienia. Okazało się, że na brzegu został mały słonik, który  teraz biegał przerażony wokół wody, bojąc się wejść głębiej niż po kolana. Rzucał swoją małą trąbą, machał uszami i trąbił co sił przerażony. Wszyscy zamarliśmy. Przewodnik szepnął, że w takich sytuacjach zdarza się, że mały zostaje odłączony od stada. Może tak było i z tym maluchem, którego pierwszego widzieliśmy po  wpłynięciu do parku?
Słonie wahały się kilka minut, ale w końcu cztery duże osobniki zawróciły, przepłynęły rzekę, znowu jeden za drugim i zabrały malucha na drugi brzeg. Gdy szczęśliwie dopłynęli ludzie na wielu łódkach aż zaczęli bić brawo. To się nazywa wzruszający happy end. Nie obyło się oczywiście bez bury. Szef stada podszedł do małego, coś tam do niego potrąbił, mały zwiesił trąbę, skulił uszy. Ale najważniejsze, że był wśród swoich.
Wydawało nam się, że nic piękniejszego nie może się już wydarzyć, ale owszem. To wielkie stado wędrowało teraz łąką, znowu w rządku, jeden za drugim, a nad nimi zachodziło słońce. Nawet zwykle nieczuły i niewrażliwy na piękno tego świata Łukasz stwierdził, że dla takich chwil warto żyć.
Myślałam, że takie widoki są możliwe tylko na filmach, ale nie. Wędrujące stado słoni na tle zachodzącego, afrykańskiego słońca.
Nie do opisania.
Nie do sfotografowania.
Zdjęcie w sercu na całe życie …

Upojeni tą afrykańską przyrodą, szczęśliwi, wróciliśmy na nasz kemping. To był bajeczny dzień. Ale jak to zwykle w życiu bywa – raz na górze raz na dole. Musiało się coś wydarzyć, bo nastrój był po prostu za dobry. Odkryliśmy, że w moim portfelu brakuje 300 dolarów. Myśleliśmy długo, przelecieliśmy wszystkie opcje. Portfel miałam zawsze przy sobie, w małej torebeczce. Prawie zawsze – poza dzisiejszą poranną drzemką na trawie, wtedy torebka została w plecaku, w namiocie… Łukasz przypomniał też sobie, że wejście do namiotu było niedomknięte, a zawsze zwracamy uwagę by domykać z uwagi na komary.
No trudno, na szczęście to tylko pieniądze, dużo, ale to nadal tylko pieniądze. Tak naprawdę sami jesteśmy sobie winni, niestety portfela nie powinno się spuszczać z oka ani na moment. Trochę zrzedł nam humor, ale nie pozwolimy, by to przesłoniło nam, to czego dzisiaj byliśmy świadkami… 

Łukasz:

Afryka którą do tej pory widzieliśmy na pewno nie jest krajem szczególnie przyjaznym dla samodzielnych podróżników. Dotyczy to tym bardziej safari bo widać było, że wiele osób w prywatnych terenówkach trochę sobie nie radziło i po prostu się błąkało. My zdaliśmy się na „komercję” i to chyba był strzał w dziesiątkę. Co do samego safari to mogę chyba tylko dodać, że jest to niesamowite przeżycie, a gdy jeszcze jakimś cudem nie kosztuje fortuny to już zupełnie ekstra. Jeżeli ktoś jest na tyle szalony, że czyta tego bloga z nadzieją na uzyskanie jakiś sensownych informacji pomocnych przy organizowania własnej wyprawy to naprawdę radzę zapamiętać nazwę Chobe, w porze suchej przeżycia gwarantowane. Bo im lepiej się tu zaczynam orientować tym wyraźniej widzę, że słowa napotkanego Słowaka, iż jest to najsensowniejsze safari w całej Afryce wcale nie koniecznie są przesadzone.  A przeżycia są niezapomniane.

3 komentarze:

  1. Oj czyta was ktos czyta :) I przypuszczam ze z dnia na dzień będzie co raz więcej ludzi.. zazdroszcze pozytywnie i czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. świetne relacje jak zwykle Agatka :) czyta się super! :))) "Zdjęcie w sercu na całe życie …" zazdroszczę bardzo bardzo! Czekam na dalsze opisy przygód i pordóży po "czarnym lądzie" :] pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń