piątek, 26 sierpnia 2011

DZIEŃ 20., Rufunsa i wieczorne śpiewy.



Mpanshya, 18.08.2011, czwartek

No dzisiaj już skończyły się wakacje, szczególnie dla Łukasza, który miał startować z projektem klasy w Rufunsie. Siostry wyręczyły nas w zakupach, tam w Chipacie naprawdę nie było jak rzeczy kupować i obładowani farbami, wałkami, drabinami ruszyliśmy samochodem Sióstr do Rufunsy. Czekał na nas, gotowy do pomocy, tylko jeden dziadek – ale zawsze lepiej jeden, niż żaden, więc i tak się cieszyliśmy. Taka klasa to prawdziwe wyzwanie. Bo gdy się widzi ile rzeczy spartaczyli ci co ten budynek stawiali to nie wiadomo do końca, czy śmiać się czy płakać. Tak jest niestety z większością budów tutaj, brak fachowców, pomyślunku i daje to smutne efekty. A przecież ani Siostra ani Maggie nie mogą stać nad nimi z bacikiem i pilnować. No ale jak jest tak jest i trzeba wydusić co najlepsze z tego budynku. Jak się go ładnie pomaluje, ozdobi ściany kolorowymi plakatami, będzie naprawdę fajnie! 

Łukasz miał więc zajęcie, my natomiast z Royce zaliczyłyśmy taką trochę zgachę … Chciałyśmy spotkać się z dziećmi z normalnej adopcji, ustaliłam to z Royce dwa dni wcześniej, ona powiadomiła biuro Arki. Ale ktoś tam zapomniał dzieci poinformować i niestety zostałyśmy z niczym. Nie przyszło ani jedno dziecko. Royce nie zna dzieci z dużej adopcji więc nie pozostało nam nic innego jak udać się  w drogę powrotną. Samochód, który nas przywiózł już pojechał, więc ruszyłyśmy na piechotę. To wcale nie jest aż tak daleko, skrótem jakieś 9 km, więc zrobiłyśmy sobie po prostu taki dłuższy spacer,  a okolice i widoki są tak piękne (no może poza tymi miejscami z wypalonym buszem), że aż chciało się maszerować…
Po drodze udało nam się odwiedzić jedną dziewczynkę dla której akurat niosłyśmy paczkę. Miałyśmy prawdziwego farta, bo spotkałyśmy ją na dróżce blisko domu, na rowerze – jechała odwiedzić siostrę. Jeszcze chwilka i byśmy się minęły …  
Za połową drogi wziął nas na stopa samochód, jedyny jaki widziałam na tej polnej drodze – a przemierzam ją już 3 raz.
Ja znowu się wzięłam za pranie, tym razem zważając na zawartość kieszeni (acha, komórka na szczęście działa bez zarzutu ;) ) i wyczekiwałam męża.
Gdy już wrócił, po 18, poszliśmy na kolację do Maćka i Michała. Chyba pierwszy raz w życiu jadłam gulasz z kozła, ale był naprawdę dobry. Kolacja była wyborna, a towarzystwo i rozmowy jak zawsze super. Jeszcze tu jestem, jeszcze nawet się nie zbliża mój wyjazd, a ja już czuję, jak będę za tym tęsknić.
Maciek przyniósł gitarę, bęben i robiliśmy sobie takie wieczorne śpiewanie. Próby do występów na sobotnim festiwalu – my też damy performance, a co ;) Po długiej burzy mózgów, jeszcze dłuższych próbach zdecydowaliśmy się ujawnić nasze muzyczne talenty w dwóch utworach: „Teksański” i „Taki duży taki mały może świętym być”.  Łukasz wybrał rolę bębniarzo - dyrygenta.
Super wieczór …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz