piątek, 26 sierpnia 2011

DZIEŃ 19., Szalona podróż i z powrotem w Mpanshyi.

Mpanshya, 17.08.2011, środa

Wczoraj zaraz po pełnym wrażeń safari ruszyliśmy w drogę do Chipaty. Postanowiliśmy przenocować właśnie tam, by rano łapać autobus jadący w stronę Lusaki. Z tym autobusem to była taka dziwna sprawa, niby go zarezerwowaliśmy, ale mieliśmy poważne wątpliwości, czy wzięli na serio naszą rozmowę i czy autobus o 10, na który się zdecydowaliśmy, w ogóle istnieje.
W stronę Chipaty jechaliśmy małym, lokalnym busikiem. Sprawa wyglądała podejrzanie. My, i poznany wcześniej Austriak Martin wsiedliśmy do pustego busika, ale kierowca nas zapewnił, że za chwilę ruszamy. Wiedzieliśmy, że to ściema, bo w Zambii nie ma możliwości, że autobus rusza, gdy gdzieś jeszcze widać choć skrawek wolnego miejsca. Dlatego gdy podeszli do nas panowie z kunkurenycjnego busika, prawie pełnego, zaczęliśmy się wahać. Powstrzymywało nas tylko to, że pan podający się za kierowcę był pijany w sztok – w sumie nawet mocno nas to hamowało. Rozmowa z nim podziałała niezwykle motywująco na naszego kierowcę i bojąc się, że zaraz nas straci stwierdził, że ruszamy. Nam się wierzyć nie chciało, ale rzeczywiście, zatrzasnął drzwi i po minucie ruszył. I zupełnie jakby chciał sobie odreagować frustracje, rodzinne problemy, to że jego busik jest prawie pusty pędził jak szalony. To nie była normalna jazda, spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem. Takich akcji nawet w Chinach nie było. Austriak zaproponował, i to całkiem poważnie, żebyśmy się wspólnie pomodlili.
Ciemno, busz, wąska droga, mi przed oczami biegały jeszcze słonie – przecież 5 minut wcześniej mijaliśmy stadko słoni – na tej samej drodze, już za granicami parku. Baliśmy się naprawdę. Po 15 minutach tej szaleńczej jazdy kierowca się zatrzymał w kolejnej miejscowości i tam dopakował busik. Wsiadło dużo ludzi, m.in. matka z piątką dzieci. Odetchnęliśmy wtedy z ulgą, z dziećmi na pewno będzie jechał ostrożnie.
Ale tego kierowcy nic nie było w stanie powstrzymać. Jechał jak szalony nadal. Co by się nie skupiać na tym, że za chwilę zginiemy postanowiłam iść spać.
W pewnym momencie obudziło mnie ostre hamowanie i krzyk ludzi. Wtedy myślałam szczerze mówiąc, że właśnie giniemy. Okazało się, że kilka centymetrów od śmierci byliśmy nie do końca my, ale mężczyzna próbujący przebiec drogę tuż przed naszym pędzącym samochodem. W ramach pocieszenia i ukojenia sumienia, niedoszła ofiara dostała z całej siły po twarzy od naszego kierowcy. Dopiero po takim ukojeniu nerwów mogliśmy ruszać dalej, nie zmieniając oczywiście stylu jazdy.
Tak naprawdę uratowała nas droga, a właściwie jej brak. Po jakimś tam odcinku droga się w zasadzie skończyła i pozostały niesamowite wyboje. Po nich nie dało się już pędzić 140 km/h. Jeszcze nigdy nie jechałam na takich wybojach, dzieci wymiotowały, wszystko skakało, a ja … spałam. Zaśnięcie w takich warunkach, gdy głowa co chwilę podskakiwała mi do sufitu, uważam za swój absolutny rekord życiowy. A ci co mnie znają wiedzą, że zasypiałam już w najróżniejszych miejscach o dość wysokim współczynniku hałasu i niewygody.
Ale dotarliśmy, kolejna szalona podróż szalonymi busikami była za nami, a jest to doprawdy przeżycie samo w sobie.
Dziś z rana zwinęliśmy się szybciutko z tego w sumie dość sympatycznego campingu w Chipacie i ruszyliśmy najpierw na zakupy, potem na stację. To co dzieje się na tym dworcu autobusowym również jest przeżyciem samym w sobie, ale nie należy do takich, które chciałoby się powtarzać. Stopień naganiania, wyszarpywania, podstępnego nakłaniania przerasta chyba nawet Azjatów, co myślałam, że jest niemożliwe. Tylko dzięki memu dzielnemu mężowi (ja zamknęłam się w taksówce) udało nam się jakoś wskoczyć do odjeżdżającego właśnie autobusu (oczywiście nie tego, co zamówiliśmy i który jak się okazało jednak nie istniał) i ruszyć w stronę Lusaki. Nie powiem, żeby jechało się super komfortowo, ale najważniejsze, że posuwaliśmy się do przodu. W czasie 5-minutowego postoju w Luangwie, gdzie jest fantastyczny targ z wyrobami z trzciny udało nam się kupić piękny kosz. 

Po około 6 godzinach dotarliśmy szczęśliwie do naszej odbitki przy głównej drodze, a kochana Siostra wysłała po nas kierowcę. Ba, jeszcze nas zaprosiła na kolację!
Dobrze było znowu zobaczyć Siostrę i sobie poplotkować przy kolacji. I dobrze było być znowu w Mpanshyi …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz