sobota, 13 sierpnia 2011

DZIEŃ 9., Niezwykłe niedzielne spotkania.

Kennedy i Jackie

Mpanshya, 07.08.11, niedziela
Dziś jest niedziela, a mam tak miłe wspomnienie z mszy tutaj w Mpanshyi, że naprawdę cieszyłam się na tą wizytę w kościele.
Przyszła po nas Siostra Józefa i poszliśmy na mszę, na 9. Było niesamowicie, wspaniała atmosfera. Ale tak jak z drogą – widzę tu duży rozwój. Nowe obrazy na ścianach, chór kościelny, instrumenty, dziewczynki ubrane w te same chitengi i białe bluzeczki tańczące podczas mszy. Nowy ksiądz, ksiądz Michał, który odprawiał całą mszę w języku nianja, choć Łukasz mi nie wierzył, że tak będzie.
Wszystko było takie…zambijskie. Naprawdę piękna msza.
Po mszy przywitaliśmy się z Mr.Moyo, Felixem,  poznałam Bernarda, który również pracuje  w programie. Jak dobrze było zobaczyć znajome twarze. Umówiliśmy się z chłopakami na wyprawę do cave’u po południu, a w międzyczasie zostaliśmy zaproszeni na pogawędkę do księdza Michała. Mam na myśli całą naszą czwórkę, czyli Zosię i Sylwię i nas.
Ksiądz Michał to naprawdę fajny, mądry człowiek. Taki ksiądz, przy którym nie czuje się, że nim jest i można fajnie, szczerze pogadać przy piwku (zaznaczam jednak, że jedynie Łukasz nie odmówił!). Ale zeszliśmy na trudne, afrykańskie tematy. Typu: ilu jest zarażonych HIV, jaka pomoc jest najlepsza, dlaczego prawie wszystkie dochodowe interesy w Zambii prowadzone są przez białych, Azjatów albo mieszkańców RPA, dlaczego typowe rozdawnictwo nie jest dobrą metodą? Ogólnie rozmowa trudna i trochę smutna. Jak to ksiądz określił: trzeba mieć dużo wiary w sercu, by tu być i siać dobro, bo czasami rozum podpowiada że to studnia bez dna i chwilami nie widzi się w tym wszystkim sensu.
Po wizycie u księdza Michała zjedliśmy lunch od Siostry, a potem już czas był na wyprawę do cave’u z Mr.Moyo i Feliksem. Historia lubi się powtarzać, pamiętam przecież, jak podczas mojej pierwszej podróży do Zambii również na samym początku zostałam zabrana na wycieczkę do tej jaskini, wtedy przez Rafaela i Festasa. Mijaliśmy znajome tereny, dalej jest pięknie, ale trochę inaczej. Wtedy było wszędzie zielono, ta zieleń aż kłuła w oczy, teraz dużo jest suchych traw, rdzawej ziemi, no i niestety nie brakuje też czerni, od wypalonych traw…
Przy okazji jaskini obejrzeliśmy też nowy wielki zbiornik wody, wybudowany przez doktora ze szpitala, w górach, który zaopatruje szpital w stały dopływ wody (o ile dobrze zrozumiałam).
Sam cave niewiele się zmienił, jaskinia to jaskinia i pozostaje niezmienna przez setki lat.  W sumie to doszliśmy do wniosku, że ta jaskinia całkiem fajna. I chyba gdybym miała do wyboru słomianą chatkę i jaskinię to wybrałabym tą drugą opcję. Niestety, zdjęć nie mam, bo aparat dzielnie nieśliśmy całą drogę, ale niestety okazało się, że nie ma karty w środku.  
Mnie przez cały spacer nie opuszczała myśl, że chciałabym zobaczyć Kennedy’ego. Wróciliśmy do domu koło 17, więc uznałam, że jeszcze zdążymy. Nie pamiętałam tak dokładnie gdzie mały mieszka, ale jakoś wybrałam drogę na czuja. Zapytana po drodze dziewczynka potwierdziła, że dobrze idziemy.
Pierwsze co nam się rzuciło w oczy to pożar buszu, a chwilę później dwa małe ciałka wyskakujące z krzaków obok pożaru. Biegły w naszą stronę co sił w nogach po czym rzuciły się nam na szyję jak dwie małe małpki – Kennedy i jego starszy brat Jackie.
Ale Kennedy urósł, jakie ma ładne ząbki, jak ostatnio byłam to właśnie mu wypadały. Śliczny z niego chłopiec, z typu tych słodkich łobuziaków z rozbrajającym uśmiechem.
Po wylewnym przywitaniu pierwsze na co zwrócili uwagę to nasze plecaki i kieszenie – skąd ja to znam, mając 2 młodszych braci i 4 siostrzeńców jestem zaznajomiona z pytaniem „A co mi przywiozłaś?”, czy to wypowiedzianym, czy też wyrażonym spojrzeniem.
Ale nie nie, prezenty później (co byśmy się im nie kojarzyli tylko z nimi), najpierw chcieliśmy trochę pogadać. Kennedy pobiegł w te pędy po pracującą gdzieś w polu po mamę, widać ważne dla nich było, by ona również się z nami przywitała. W tym czasie pogadaliśmy sobie z Jackiem. I nawet się rozmowa jakoś kleiła, Jackie coś tam niecoś po angielsku potrafi powiedzieć, a rozumie całkiem sporo. W trakcie rozmowy nadeszli Kennedy z mamą. Nic się nie zmieniła – oczywiście poza fryzurą, ale to tu zupełnie naturalne dla zambijskich kobiet, które na głowach mają prawdziwe arcydzieła. Przywitaliśmy się i zabraliśmy do dalszej rozmowy. Pytaliśmy chłopców m.in., czy mają jakieś zabawki, może samochodzik. Ale chyba nas za bardzo nie zrozumieli, bo przybiegli z zeszytami. Podsunęli nam je pod nos, więc zaczęliśmy przeglądać,  w środku były  ich sprawdziany, zadania, oceny. Mimo że zeszyty z papieru, który ledwo nie rozpada się w dłoniach to prowadzone ładnie, z dobrymi ocenami. Szczególnie zeszyt Jackiego nas zaskoczył, w środku były tak skomplikowane zadania matematyczne, że my sami moglibyśmy mieć problemy z ich rozwiązaniem. Mhm, naprawdę nieźle. Ale po chwili coś nas tchnęło i zajrzeliśmy na okładki. Jackiego zeszyt był obłożony w gazetę, a pod gazetą widniał podpis posiadacza zeszytu: William jakiś tam. Z kolei prawowitą właścicielką zeszytu Kennedy’ego była Margaret. Chłopaki razem z mamą zwiesili głowy ze wstydu, a my nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. A to małe sprytne bestie ;) No prawie im się udało. Gdyby Jackie nie wybrał zeszytu jakiegoś prymusa z kilku  klas wyżej pewnie byśmy się nawet nie zorientowali. Zresztą, nam by nigdy przez myśl nie przyszło sprawdzać im te zeszyty, sami je nam tak ochoczo przynieśli ale niestety  kłamstwo ma krótkie nogi. Historia została później przez nas rozprowadzona i wzbudzała rozbawienie wśród Sióstr i pracowników Arki ;)
Wreszcie chłopaki i mama doczekali się swoich upominków, choć i tak rzeczą, która fascynowała chłopców najbardziej były glassi, glassi – czyli nasze okulary. Ledwo zgodzili się nam je oddać! Ja kupiłam im okulary, ale zapomniałam teraz ze sobą zabrać. Dostaną później…
Podczas całej wizyty nie opuszczała mnie jednak myśl, jak bardzo tu brakuje Samiego… Trzeciego braciszka.
Gdy poznałam go dwa lata temu miał mniej więcej dwa latka. Był taki słodki. Przez cały mój pobyt chodził w takiej żółtej koszulince i czerwonych, za dużych spodenkach, które Kennedy ciągle mu podciągał. Sami też uwielbiał glassi, glassi,  mam całą sesję zdjęciową z wielkimi okularami na jego małym nosku, gdzie widać tylko te okulary i jego szeroki, uroczy uśmiech. Sami był też pierwszym i jedynym  dzieciątkiem, które niosłam śpiące na plecach, zawiązane w chitendze.
Krótko po tym jak wyjechałam z Zambii dostałam wiadomość, że Sami dostał malarię, tą najgorszą odmianę, mózgową. Jego stan był tragiczny, zapadł w śpiączkę i tak naprawdę większość straciła nadzieję, że Sami jeszcze kiedykolwiek się obudzi. Ale to malutkie chude ciałko dało radę, stał się cud, Sami się obudził i po kilku dniach wrócił do pełni sił.
Niedługo potem… Sami utopił się w studni ;((( Poszedł z mamą, chciał chyba nabrać wody do swego kubeczka. Mama napełniwszy wiadro poszła dalej, a zorientowała się, że nie ma przy niej synka, gdy już było dużo za późno.
Pan Bóg jednak bardzo chciał go mieć w swoim zastępie aniołków. A nam brakuje go tu na ziemi…
Od tego tragicznego wydarzenia minęły dwa lata. Dla jego rodziny życie toczy się dalej. A ja mam wrażenie, jakbym była tu wczoraj, jakby tych dwóch lat nie było. I choć tak strasznie się cieszę ze spotkania z Kennedym i Jacksonem, to jednak brakuje mi tu małego Samiego …
Po spotkaniu z chłopcami wróciliśmy do naszego domku, gdzie po zapadnięciu ciemności spotkaliśmy się z Zosią i Sylwią, gdzie rozpoczęliśmy cykl spotkań pod tytułem „Polaków wieczorne rozmowy”. Fajnie się gadało ;)

Łukasz:
No dzisiaj to była niedziela pełna wrażeń. Najpierw msza w kościele odprawiana w języku nanja, przy akompaniamencie buszmeńskich śpiewów gawiedzi, przez polskiego księdza. Potem długie „emigracyjnych” Polaków rozmowy o całej tej Afryce, Zambii i w ogóle jak tak naprawdę ten czarny świat wygląda od środka. Bo odnoszę wrażenie, że całe te problemy i ubóstwo tutaj są trochę bardziej skomplikowane i złożone niż to się może z Europy wydawać, no ale to już temat długi i szeroki jak Zambezi.
A wieczorem poznałem w końcu mojego najukochańszego syneczka Kennedyego i jego rodzinę. Czekałem na tą chwilę właściwie trzy lata i w końcu marzenia się ziściły. Mały cudowny urwisek z ognikami w oczkach bez chwili zastanowienia rzucił się mi w ramiona. To samo uczynił jego starszy braciszek. Na środku zambiańskiego pustkowia teoretycznie obcy sobie ludzie, pochodzący z jakże odległych zakątków globu, powitali się jak najbliższa rodzina. Takie właśnie więzi są w stanie powstać w dzisiejszym świecie nie tylko dzięki ludziom dobrej woli, ale także najnowszym technologiom komunikacyjnym.

2 komentarze:

  1. no proszę nawet w Zambii można spotkać gwiazdy rapu :) 50 Cent & Jay-Z jak nic! ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. no słyszałam, że styl gansta jest popularny na każdej szerokości geograficznej:D

    OdpowiedzUsuń