poniedziałek, 22 sierpnia 2011

DZIEŃ 18., South Luangwa National Park i polujące lamparty.

















Wildlife Camp, 16.08.2011, wtorek

No i wreszcie nastał ranek i mogliśmy wyruszyć na safari. Tym razem wzięliśmy ze sobą śpiwór, co by w razie kryzysu móc się ratować. Ale to nie było konieczne, bo było znacząco cieplej niż na ostatniej porannej przejażdżce w Botswanie… Tym razem nie jechaliśmy sami, było łącznie z nami 7 osób.
Dziś, gdy wyjeżdżaliśmy było już w miarę jasno, tak więc widzieliśmy wschodzące czerwone afrykańskie słońce. Ono jest strasznie dziwne, taka niesamowita żarząca się kula, na którą możesz patrzeć bez mrużenia oczu. Nie nadaje niebu, ani chmurom specjalnych barw, ot po prostu jest – niezależna od wszystkiego.
Nim jeszcze przekroczyliśmy bramy parku przywitały nas pierwsze słonie. Ale my spieszyliśmy się do środka, bo tam czekało na nas dużo niespodzianek.
I znowu zewsząd zaczęły wyskakiwać antylopy impala, widzieliśmy słonie i żyrafy, ale z kilkunastometrowej odległości. Ten park ma zupełnie inny krajobraz od parku w Chobe. Są wysokie drzewa, zarośla, wgłębienia i  zielone doliny. Już sam krajobraz i zróżnicowanie lasu zrobiły na nas duże wrażenie.
W pewnym momencie podjechaliśmy do takiego dużego figowego drzewa, na którym urzędowały dziesiątki małp. Zrzucały owoce, skakały jak szalone, a wszystkiemu przyglądały się pasące się spokojnie pod drzewem antylopy. W pewnym momencie usłyszeliśmy hałas. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy nadchodzącą z lasu rodzinkę słoni. Duży, mały, średni, duży i znowu średni – szły sobie w rządku. Przeparadowały tuż przed naszym samochodem i stanęły pod drzewem. Małpy zrzucały owoce z drzewa, a słonie wybierały je z ziemi swoim trąbami. Spryciulki. Chwilę potem nadeszła druga grupa słoni, bezkłowych. Przywódcy obu stad spojrzeli na siebie groźnie, trochę poprychali, pomachali uszami i trąbami, ale obyło się bez walki. No i dobrze, bo jaka to sprawiedliwość, gdy jeden ma kły a drugi nie? Słonie podzieliły się więc miejscem pod drzewem. 
Były tak blisko nas, chwilami wydawało mi się, że wyciągnę rękę i ich dotknę. Mogliśmy policzyć każdą zmarszczkę na ich skórze, ba, nawet włoski wokół pyszczków. To było niesamowite. To po prostu jedna z tych chwil, gdy czuję bezgraniczne szczęście i tylko zadaję sobie pytanie, czym ja sobie na to zasłużyłam?
A ta chwila trwała długo, długo i mogliśmy napawać się tym widokiem. Odkryliśmy na przykład, że słonice mają piersi prawie tak jak kobiety – dwa cycuchy z przodu, które są centrum świata małych słoniątek. Jeden taki maluch nie mógł się oderwać od cyca mamy, a ja patrząc na niego uświadomiłam sobie, że nawet nie wiedziałam, że słonie też piją mleko…
Rozczuliły mnie te słonie zupełnie. Patrząc na nie wiedziałam, że warto było jechać taki szmat drogi, cisnąć się w nissanie jak sardynka w puszce. Słonie wynagrodziły mi wszystko.
Ale w parku były nie tylko słonie. Były i żyrafy, inne niż poprzednio, z pięknymi ciemnobrązowymi cętkami. Były całe dziesiątki hipopotamów, bo jak się okazało Luangwa River  jest najbardziej zahipopotamowanym miejscem na świecie. I rzeczywiście – sprawia takie wrażenie.
Były przeróżne antylopy, smukłe impala, jakieś takie śmieszne  włochate antylopy wodne, dumne kadu ze swymi długimi rogami, brązowe antylopki bez pasków przypominające nasze sarenki.
Widzieliśmy też stada zebr, które nie uciekały, ale dawały się w spokoju podziwiać.
Niezliczone ilości ptaków wodnych, pięknych i pociesznych, gdy tak obserwowaliśmy ich różne sposoby polowania na ryby. Przy samej rzece oczywiście znów królowały hipopotamy, ale były i duże krokodyle i stada słoni przeprawiające się w oddali przez rzekę.
Niesamowitym było oglądanie tych wszystkich zwierząt razem. To nie tak jak w zoo, że od klatki z małpami przechodzimy do klatki z żyrafami. Tu te zwierzęta żyją razem, w symbiozie. Ot na przykład taki widoczek. Pumba zapamiętale ryjący w ziemi swymi wielkimi kłami, zaraz obok niego siedzi małpiszon i tylko czeka na przeoraną ziemię, by sobie znaleźć korzonki. Obok nich czeka jeszcze jakiś wielki ptak mając nadzieję, że i jemu coś skapnie, a metr obok pasie się spokojnie niewzruszona impala. I jest to niesamowite …
A to było dopiero przedpołudniowe safari, czekało nas dzisiaj jeszcze jedno, takie popołudniowo-nocne, którego głównym celem były koty. Spędziliśmy miłe popołudnie na pogaduszkach z poznanymi ludźmi, podróżującymi po Afryce, na pakowaniu i zjedzeniu ostatniego lunchu w naszej pięknej restauracji i, już z plecakiem o 16 wsiedliśmy na wóz i wyruszyliśmy na ostatnią zwierzęcą przygodę.
Było tak jak się tego obawiałam, w poszukiwaniu kotów pędziliśmy na drugą stronę parku nie zwracając specjalnej uwagi na inne zwierzęta. Których zresztą teraz wcale za dużo nie było. Mi nie zależało na kotach, wolałam kontynuować zaprzyjaźnianie się ze słoniami, zebrami i żyrafami. Ale niestety, nie byłam na wozie sama, a ogólnie turyści safariowi mają straszną fazę na koty. Nawet mój Łukasz. Nic więc dziwnego, że nasz zestresowany tymi oczekiwaniami przewodnik chciał wszystkich zadowolić. Na pocieszenie dla mnie spotkaliśmy stadko słoni, które jednak nie było aż tak pokojowo nastawione jak to z rana – średnio się cieszyły, bo staliśmy na ich drodze do wody, więc po paru minutach grzecznie odjechały. Potem wyszły nam na drogę jeszcze 3 piękne żyrafy, ale że słońce schowało się już prawie za horyzontem, to ze zdjęć były nici. W odległym kątku parku, na skarpie z widokiem na dziesiątki hipopotamów (naliczyłam pond 60!) wypiliśmy colę, piwko i przygotowaliśmy psychicznie do drugiej części safari, czyli nocnego safari w poszukiwaniu drapieżników. Było już praktycznie ciemno, więc teraz byliśmy zdani na naszego dodatkowego przewodnika latarkowgo i jego wielkiego szperacza. Przeczesywał krzaki, zarośla, a napotykanym słoniom, żyrafom czy impalom nie poświęcał więcej niż kilku sekund światła. Szukaliśmy przecież kotów! O dziwo nawet mi się to podobało, wszystkim udzielała się taka napięta atmosfera …
Pierwszym nocnym drapieżcą, którego spotkaliśmy była hiena. Wyciągnęła szyję, węszyła nosem i z pełną determinacją podążała w jakimś kierunku. Pewnie czuła krew. Jakoś nie załapałam do niej wielką sympatią …
Potem widzieliśmy małego jenota, nawet ładny, ale też straszny z niego łobuz, zabija tak dla zasady, a nie dlatego, że jest głodny. Jak wpadnie do wioski do kurnika, to zabije wszystkie kury, a zje tylko jedną.
No i potem nastąpiło coś, czego pewnie długo nie zapomnimy. Zobaczyliśmy lamparta, ba, nawet dwa! Przepiękne lamparty, który zasadzały się na stadko impali. Krzyk naszego małego, mocno rozwydrzonego  współpasażera „Stop, stop” (który swoją drogą reaguje tak na każde zwierzę myśląc że kierowca jest niewidomy i nie zwracając uwagi na prośby, by zachować ciszę) chyba je spłoszył. Gdzieś pobiegły, a my samochodem za nimi, choć tam wcale nie było już drogi. Myślałam, że je zgubiliśmy, ale kierowca doskonale wiedział, co robi i gdzie się zatrzymać, by móc je dalej podziwiać.  Jeden większy, drugi mniejszy, rzadki widok samca i samicy na wspólnym polowaniu. Pojechaliśmy więc za tym większym. Kierowca oświetlał nam jego napięte ciało, które szykowało się do skoku. Ja byłam już bliska płaczu i tylko szeptałam, by ich nie zabijał. Wiem, że to głupie i że takie jest prawo dżungli, ale nie chciałam widzieć pięknej, bezbronnej impali rozszarpywanej na naszych oczach. I to na szczęście nie nastąpiło, lampart nie zaatakował, prawdą jest chyba, że mu w tym przeszkodziliśmy. Hałasy z naszego samochodu i przede wszystkim światło skierowane na lamparta. Kierowca strasznie był zły, że latarkowy nie puścił strumienia światła na impalę i nie pomógł tym samym w polowaniu. Wtedy raczej na pewno doszłoby do ataku.
Nie wiem ile tak jeździliśmy pomiędzy tymi dwoma lampartami, puszczając strumień światła to na nie to na impale. Chwilami byliśmy tak blisko nich, dosłownie kilka metrów, że aż bałam się, że to nie antylopy ale na przykład ja będę stanowić ich kolację. Takie wypadki się raczej nie zdarzają, ale jak ma się kilka metrów od siebie dzikiego, głodnego kota to różne rzeczy przychodzą do głowy.
I wtedy nasz kierowca, dla którego ta cała przygoda wcale nie była chlebem powszednim i czymś, co się ogląda na co drugim safari, zreflektował się i zaczął wycofywać z pola. Tłumaczył, że on ma zabronione zjeżdżać z drogi, że złamał w tym momencie reguły i gdyby jakiś inny pojazd go w tej chwili zobaczył, miałby problemy. I ja to doskonale rozumiem. Wiadomym było, że lamparty za moment zaatakują, ale to są dzikie zwierzęta, ich świat rządzi się swoimi prawami, a my ludzie powinniśmy jak najmniej w niego ingerować. Tak naprawdę już opóźniliśmy ich posiłek, uratowaliśmy jedną impalkę, ale za to inną skazaliśmy na śmierć…
To było niesamowite, serca nam waliły, po głowie kołatały tysiące myśli. Zobaczyć coś takiego, być tak blisko natury, uczestniczyć w tym okrutnym przedstawieniu, gdzie lekko tylko zaniepokojone, niewinne impale rozglądają się wokoło, a kilka metrów od nich stoi jedno z najszybszych i najpiękniejszych zwierząt świata, szykujące się do ataku.
Niesamowite. Jak to powiedział nasz kierowca, trzeba być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. I nam się najwyraźniej to udało. Choć gdy jeszcze przed safari wypytywaliśmy naszego przewodnika o szanse na zobaczenie drapieżników, to na lwy dawał 50 na 50, natomiast nie ukrywał, że jeśli chodzi o lamparta musielibyśmy mieć duże szczęście …
Lwów nie spotkaliśmy, ale dość nam było wrażeń jak na jeden wieczór. Wychodzące na drogę hippo i słonie też miały trudności z oderwaniem naszych myśli od tego, co widzieliśmy wcześniej …
I tak się skończyło  nasza przygoda w parku South Luangwa. To było naprawdę niesamowite safari. Chyba widzieliśmy tak naprawdę więcej zwierząt i z bliższej odległości niż w Parku Chobe. Ale tam z kolei był nasz pierwszy raz i wszystkiemu towarzyszyło to uczucie, które towarzyszy człowiekowi robiącemu coś po raz pierwszy, niezależnie czy to oglądanie dzikich zwierząt, pierwsza noc pod namiotem czy pierwszy pocałunek.
Wolałabym nie porównywać obu parków, bo oba są piękne, niesamowite i na pewno warte odwiedzenia! A ja tak bardzo się cieszę, że mogłam przyjechać do nich obu! A jednocześnie czuję i wiem, że mi to wystarczy. Nie chciałabym, będąc na jakimś kolejnym safari przejechać obojętnie obok słonia czy żyrafy. Bo te zwierzęta naprawdę zasługują podziw i uwagę …

Łukasz:

Weekend pełen wrażeń dobiegł praktycznie końca. Całe te podglądanie zwierzaków robi wrażenie, ale nocne safari to już jest naprawdę super klimat. Tylko, że trzeba mieć sporo szczęścia, no ale ono nam tym razem dopisało. Co do lampartów to Agata trochę wszystko poprzekręcała, ale z grzeczności nie będę jej poprawiał. Zresztą to i tak jej wszyscy wierzą. Dla mnie najbardziej szokujące jest to, że taki lampart widzi nas w aucie jak na dłoni, świecimy potężnym szperaczem prosto w niego a on praktycznie nic sobie z tego nie robi tylko dalej zakrada się do tych sarnopodobnych.
Szkoda, że taki dziki świat przetrwał praktycznie tylko w parkach narodowych.  Poza nimi przyroda jest, mówiąc delikatnie, lekko wyniszczona. Może to być wręcz niewiarygodne, ale większość murzynów nigdy nie widziała słonia czy krokodyla. Na wiochach miejscowi polują co noc na… szczury. Nic innego od lat już w buszu nie ma. Afryka ma dwa skrajnie różne oblicza...



1 komentarz:

  1. fotki mistrzowskie :) zwłaszcza ten skradający się lampart. szkoda że nie spojrzał w obiektyw. to by było zdjęcia! :O ciarki aż przechodzą.

    " Na wiochach miejscowi polują co noc na… szczury" - to na 'białych' już nie? :P

    OdpowiedzUsuń