środa, 17 sierpnia 2011

DZIEŃ 11., Rowery i wielkie pranie Agaty Mzungu.

Mpanshya, 09.08.11, wtorek
No, dzisiaj już nie ma wakacji i wylegiwania się, budzik zadzwonił punkt siódma i choć troszkę jeszcze podrzemałam, to jednak trzeba było się zbierać. Kąpiel w zimnej wodzie (ciepłej nie mamy) i do tego chłód zimowego zambijskiego poranka nas trochę otrzeźwiły i po 8 stawiliśmy się u Royce. Ale jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, najpierw zakupy na targu (upominki dla dzieci), potem wizyta w biurze, branie listy dzieci, pożyczanie rowerów  sprawiły, że trochę nam się czas obsunął i wyruszyliśmy po 9. A do zrobienia mieliśmy sporo …
Ach, jak ja kocham te wyprawy na rowerach, wspominam je z takim sentymentem. I dziś te piękne wspomnienia pomagały mi zagryzać zęby i pedałować za dwóch. Tak, dosłownie, bo trafił mi się straszny rower, który tak hamował, że każde przekręcenie pedała wydawało mi się tytanowym wysiłkiem. Łukasz z kolei ciągle mnie przekonywał, że on i tak ma gorzej, że ma krzywe pedały, krzywe siodełko no i w ogóle że chętnie się zamieni. A jak na to z chęcią przystałam i zamieniliśmy rowery, zamilkł. Mi się za to na jego kozie jechało wyśmienicie, poza tym że ledwo dosięgałam do pedałów.
Ale to i tak nie kondycja rowerów okazała się największą przeszkodą. Największym problemem była … plama, która nagle pojawiła się na plecach Łukasza. My z Royce stwierdziłyśmy, że po prostu tak się spocił, nawet Łukasz sam na początku tak myślał. Ale gdy dotknął swoich pleców, okazało się, że całe ma je w … oleju. Jeden z olejów, które wiózł w plecaku zaczął wyciekać i zalał nie tylko plecak, ale i plecy Łukasza. No cóż, trzeba było zagryźć zęby i ruszać dalej, bo została nam jeszcze jedna dziewczynka do odwiedzenia.
Nie opisuję tutaj wizyt w każdym domu, ale będę robiła takie opisy. Na razie robię sobie notatki w zeszycie, a potem będę wszystko wklepywać do kompa i po powrocie wysyłać rodzicom adopcyjnym. Czeka mnie więc sporo pracy przy komputerze… 
Wracaliśmy do Mpanshyi na porę lunchową. Nie wiem, czy był to kryzys pierwszego dnia, głód, nagły spadek cukru, czy co, ale całkowicie opadłam z sił. Jak weszłam do domku stwierdziłam, że nigdzie się już dzisiaj nie ruszam. Na szczęście zimna coca-cola trochę dodała mi sił. Byliśmy mocno głodni, a perspektywa gotowania na gazie przerażała nas na tyle, że Łukasz postanowił rozpalić kuchnię węglową. Ja takie cuda to tylko w muzeum oglądałam, a Łukasz zaprawiony w bojach u dziadków, postanowił się  z nią zmierzyć. Rozebrał się do majtek, palił, dmuchał, chuchał, rozwścieczony rzucał drewnem po kuchni. Dymiło, iskrzyło, ale w końcu rozpalił ;) Wyglądał trochę jak kominiarz, ale dzięki temu zrobiliśmy sobie w miarę szybko i sprawnie owsiankę, która postawiła mnie na nogi.
Ale mimo względnego odzyskania sił, zrezygnowałam z dalszych wojaży tego dnia. Na szczęście mam dzielnego wspólnika, którego wysłałam razem z Royce na kolejne popołudniowe odwiedziny, a sama zabrałam się za pranie, jak przystało na dobrą, zambijską żonę. Spotkałam zresztą potem Rafaela i Festasa, chłopków, z którymi spędzałam dużo czasu i odbyłam kilka wycieczek podczas mojego ostatniego pobytu i oni taki podział obowiązków uznali za jak najbardziej normalny – że robię pranie dla Big Bossa. Jeśli chodzi o Rafaela i Festasa to tak fajnie było ich znowu zobaczyć, ale jednocześnie smutno … Od Siostry dowiedziałam się wcześniej takich dość przykrych rzeczy, które karzą mi inaczej na nich patrzeć. Niestety …
Usiadłam więc na tarasie i dzielnie szorowałam nasze ubrania w misce, gdy przybiegły te same dzieci co wczoraj. Każde po kolei rzuciło mi się w ramiona, zupełnie jak byśmy byli przyjaciółmi od lat. Miło mi się zrobiło, nie powiem. Pranie umilał mi więc ich wesoły śmiech i zabawy. Mały chłopczyk, który jak się dowiedziałam ma na imię Mapalo, chyba polubił mnie tak mocno jak ja jego. Z powagą trzylatka ciągle coś mi opowiadał, a każde zdanie rozpoczynał swoim chyba aktualnie ulubionym słowem: mzungu (czyli określenie na białego człowieka) Mzungu to, mzungu tamto, a ja go słuchałam, potakiwałam i tak sobie gadaliśmy. Potem, jak już się nauczył mojego imienia to mówił w pełnej formie: Agata Mzungu i smakował te słowa i w ciągu całego popołudnia wypowiedział chyba ze sto razy. A mi tak przyjemnie było tego słuchać …
No ale jak to z dziećmi bywa, wcale nie jest tak, że jest tylko różowo, była ich najpierw 6, same dziewczynki i Mapalo, potem została 3. Dochodziło do kłótni, kto ma się pierwszy wspinać na drzewo, albo kto bawić naszymi sznurami od namiotu. Ja tam się nie wtrącałam, tylko sobie dalej spokojnie prałam. Aż do czasu gdy nie usłyszałam trzasku i płaczu Mapala. Mały próbował się wspinać na takie małe drzewko i wraz z jego największą gałęzią spadł na ziemię. Płakał i Mapalo i drzewo – nie wiem co to za gatunek, ale w miejscu urwanej gałęzi poleciał taki biały sok. Oj, Maggie nie będzie szczęśliwa ;(( Przytuliłam tego małego płaczącego łobuziaka, a potem wspólnie zasadziliśmy tą wielką gałąź u Maggie w ogródku – a nóż coś z tego wyrośnie.
Ale gdy chwilę później urwali kwiatki dostali ode mnie reprymendę. Natychmiast więc pobiegli i je zasadzili tak jak ja gałąź. Przy okazji siostra Mapalo się obtarła rękę do krwi i tym razem to jej musiałam łzy ocierać. Ech, wszystko na wariackich papierach J
I na tym oczywiście był nie koniec kłopotów. Na końcu prałam wymazane olejem koszulkę i plecak, a usunąć ten olej to był naprawdę wyczyn. Wyjęłam wszystko z plecaka i gorliwie zaczęłam go moczyć i szorować w misce. Aż do mementu, gdy z przerażeniem nie stwierdziłam, że w jednej z małych kieszonek został … Łukasza telefon. Sama go tam dobrze schowałam, co by mu się nic podczas podróży nie stało. Natychmiast go oczywiście wyjęłam, otworzyłam do suszenia i w duchu modliłam, by działał. Taki pech – moja komórka jest już prawie na wykończeniu, ledwo dycha, a Łukasz dostał dopiero niedawno nowy telefon. No ale zobaczymy jak wyschnie …
Łukasz wrócił kilka godzin później, również został serdecznie przywitany przez nasze dzieciaczki no i jak się spodziewałam nie był zachwycony, że mu wyszorowałam telefon …  No ale takie jest życie ;)
Nie wiem, czy to kwestia pierwszych dni i aklimatyzacji, ale o 20:30 już spałam jak niemowlak …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz