sobota, 20 sierpnia 2011

DZIEŃ 16., Męcząca podróż i docieramy do magicznego campingu.



Wildlife Camp, 14.08.2011, niedziela

Tak jak było to umówione, jeden z kierowców Sióstr zawiózł nas o 6:45 do głównej drogi. W sumie tak jak nam się wydawało, autobus jechał jednak trochę dłużej niż 1,5 godziny i musieliśmy na niego z 45 minut poczekać, ale było to zdecydowanie przyjemne czekanie. Obserwowaliśmy wioskę budzącą się powoli do życia, kobiety z dziećmi przychodzące do studni po wodę, panią rozstawiającą swój stolik z pomidorami pod pięknie kwitnącym drzewem, mężczyzn urzędujących jeszcze chyba od nocy pod jednym z marketowych sklepików, a to wszystko skąpane w promieniach ciepłego, wschodzącego słońca.
W końcu autobus nadjechał, wyładowany po brzegi, ale tak jak obiecali, były dwa miejsca zarezerwowane dla nas. Widoki za szybą nas urzekły, piękne góry i doliny, skały, zieleń. Patrzeliśmy jak urzeczeni. Im dalej jechaliśmy tym widok był mniej porywający, droga stała się płaska i krajobraz monotonny. Ale pierwsze kilometry to było naprawdę coś ;)
Do Chipaty dojechaliśmy przed 14. Już od momentu opuszczenia autobusu musieliśmy grzecznie, acz stanowczo opędzać się od naganiaczy i taksówkarzy. Niestety, miasteczko trochę nas rozczarowało, spodziewaliśmy się czegoś w rodzaju małej Lusaki, chcieliśmy zjeść gdzieś dobry obiad, ale niestety jedyną alternatywą okazał się sklep Spar i znajdujące się w środku stoisko z jedzeniem..
Wiem, że to może niesprawiedliwe, że nie staramy się jadać w lokalnych barach. Ale prawda jest niestety taka, że nshima nie należy do naszych ulubionych potraw, a to właśnie ona jest głównym składnikiem lokalnych dań.
Próbowaliśmy dostać się do dworca autobusowego, ale nim do niego doszliśmy zaczepił nas kierowca starego dużego terenowego nissana i daliśmy mu się namówić na zabranie do Mwufe, skąd jest już tylko rzut beretem do parku South Luangwa.
Najpierw jednak chcieliśmy załatwić jakoś drogę powrotną, co okazało się wcale nie takim prostym zadaniem. Na dworcu obstąpiła nas grupa naganiaczy, którzy prawie sobie nas wyrywali z rąk. Każdy chciał nas przechwycić, a żaden nie potrafił udzielić odpowiedzi na proste pytanie: Kiedy odchodzi ostatni autobus do Lusaki? Kręcili, kombinowali, jedni mówili że o 14, inni że o 5 rano. Każdy mówił co innego, a ponad połowa z nich była już pijana. Wiedzieliśmy więc tyle co na początku.
Ponieważ z nikim tam nie dało się normalnie dogadać, wzięliśmy telefony do kilku firm i pojechaliśmy do sklepu po małe zakupy.
Nasz kierowca zajechał po nas o 15,  a w samochodzie siedziało już 4 ludzi. Myśleliśmy, że będziemy jechać sami, no ale niech już tak będzie … Najpierw pojechaliśmy  do jego siostry na takie chyba rodzinne pogaduszki. Potem kierowca zatrzymał się na przystanku. No tak, mieliśmy przecież jeszcze jedno wolne miejsce. Ale ku naszemu przerażeniu do samochodu zaczęło się ładować troje dorosłych i dziecko. Na dodatek jedna pani była tak pokaźnych rozmiarów, że z powodzeniem zajmowała 2 miejsca – a próbowała się usadowić koło mnie. Niestety, mały dziadziu, który miał usiąść koło niej, już jako 4. i próbował się wepchnąć z całych sił, nie dał rady.  Trzeba więc było zmienić ustawienie. Duża pani jakimś cudem została upchnięta z tyłu, a koło nas usiadło dwóch mężczyzn. Dalej pojechaliśmy na stację benzynową, gdzie nie tylko tankowaliśmy, ale również napełnialiśmy paliwem wszystkie możliwe karnistry i butelki. Kolejnym przystankiem był market, kierowca chciał sobie zrobić zakupy. A gdy w końcu 1,5 godziny później pomalutku wytoczyliśmy się z miasta kierowca trąbił na prawo i lewo oznajmiając, że ma jeszcze wolne miejsca. A my już siedzieliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce.
Na całe szczęście nikt więcej się nie wybierał w naszym kierunku …
Taka podróż z lokalnymi mieszkańcami ma bardzo dużo uroku, ale nie gdy się jest zmęczonym, ściśniętym a kierowca zatrzymuje się co chwila, by to albo z kimś pogadać, albo komuś coś podrzucić. Wtedy ten urok powoli gdzieś się ulatnia, a pozostaje irytacja.
Gdy w końcu po 4 godzinach jazdy po, najpierw całkowicie rozkopanej dużej drodze, potem skrócie przez ciemne i psychodeliczne pola uprawne, dotarliśmy na miejsce, na nic nie mieliśmy siły.
Kierowcy dorzuciliśmy trochę kasy i zawiózł nas na camping, który to wybrany z przewodnika na chybił trafił zrobił na nas naprawdę super wrażenie. Może dlatego, że przemiła właścicielka przywitała nas po imieniu, choć się nie spodziewaliśmy że je zapamięta po przeprowadzonej dzień wcześniej kilkuminutowej rozmowie telefonicznej. Ale też pewnie dlatego, że zaraz po przyjeździe zjedliśmy jedną z najbardziej romantycznych kolacji w życiu, pod wysokim słomianym dachem, przy świeczce, przy odgłosach buszu i chrząkających głośno hipopotamów. Wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko rzeki, ale dookoła panowała ciemność, więc jak to dokładnie wygląda mieliśmy się dowiedzieć dopiero jutro.
Po kolacji chcieliśmy iść na oddalony kilka minut drogi camping, ale nie mogliśmy.
„To wykluczone,  za dużo dzikich zwierząt. Zawieziemy was.” Powiało grozą. Załadowaliśmy się więc do wozu, który po zapadnięciu zmroku kursuje pomiędzy częścią z recepcją, restauracją i lodgami, a campingiem.
Camping zrobił na nas super fajne wrażenie. Położony tuż przy rzece, a bez żadnych kolczastych drutów. Teraz przy świetle księżyca oglądaliśmy ten niesamowity krajobraz rozlewającej się dookoła rzeki. Sam camping też świetny, mały basenik, łóżka z materacami do opalania, bar. Ludzi wcale nie za dużo, chociaż to szczyt sezonu. Do tego cisza przerywana jedynie odgłosami buszu. Wszystkiemu towarzyszyły głośne odgłosy hipopotamów, gdzie niektóre dało się słyszeć dosłownie kilka metrów od nas. Wrażenie było niesamowite. Magicznie.
Humory od razu nam się poprawiły, ale podróż jednak tak się dała we znaki, że postanowiliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku i dopiero pojutrze wyruszyć na safari.
Ach, jak dobrze było zasnąć w naszym małym namiociku, wywołującym rozbawiony uśmiech u wszystkich poważnych podróżników…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz