czwartek, 4 sierpnia 2011

DZIEŃ 4., Jedziemy do Botswany


Kasane, 02.08.2011

Dziś postanowiliśmy, oczywiście za radą naszego słowackiego przyjaciela, wybrać się do Botswany. Znowu bez pośpiechu, spakowaliśmy graty, których jest tyle, że naprawdę zdaje mi się, że pakowaliśmy się zupełnie bez głowy. Większość to oczywiście prezenty i ubrania na misję, ale i tak …
Z Botswaną i miejscowością Kasane (skąd są organizowane safari do parku) jest niestety tak, że taniego noclegu tam niestety nie uświadczysz. Choćby człowiek stawał na głowie, to najtańsze co się znajdzie to lodge za około 100 dolarów od osoby, albo ewentualnie w ich namiocie za 50 dolców.
Co innego, gdy ma się własny namiot, wtedy można się rozbić za 10 dolarów od osoby. Postanowiliśmy więc skorzystać z tej ostatniej opcji mimo, że namiot nie znalazł się na liście rzeczy wziętej przez nas z domu (choć były takie plany)  Wychodziło jednak na to, że bardziej nam się opłaca kupić namiot tutaj, nawet jeśli mielibyśmy w nim spać tylko dwie noce…
Łukasz zrobił rundkę po mieście w poszukiwaniu namiotu, niestety bez rezultatu, po czym okazało się, że w recepcji naszego hostelu można się zaopatrzyć w całkiem nienajgorszy namiocik za ok.70 dolarów. Tak też zrobiliśmy i ruszyliśmy w stronę Botswany.  Najpierw „share taxi” do granicy, czyli my plus dwoje Zambijczyków w środku, co by podzielić koszty na 4 osoby. Dalej króciutka przeprawa promem i znowu taksówka do miejscowości Kasane. Z tymi taksówkami trzeba być ostrożnym, pierwszy kierowca zaproponował nam 20 dolarów, łaskawie schodząc na 10. A kolejny, który po kogoś na ten prom przyjeżdżał zawołał 8 pula, czyli jakieś 1,3 dolara za nas oboje. I taka jest właśnie stawka ( to tak w razie gdyby ktoś się wybierał ;) 

Podróż poszła nam więc jak z płatka, mimo że musieliśmy zmieniać środki lokomocji, dotarliśmy szybko, bezproblemowo i tanio. Jednak podróżowanie po Afryce wcale nie jest skomplikowane.
Pierwsze co nas przywitało w maleńkiej miejscowości Kasane to olbrzymi SPAR i KFC. I odwiedziny w miejscowych sklepach tylko nas upewniły, że zarówno asortyment jak i wybór w sklepach jest lepszy niż w Zambii.
Ale nie sklepy nas interesowały, pierwsze co ruszyliśmy bowiem do First Lady, maleńkiej budki z biurem podróży, którą polecił nam Słowak. Przedstawił sprawę tak:”Idźcie do First Lady, malutka budka, pierwsza z trzech agencji przy Sparze. Powiedział mi o niej pewien Izraelczyk. A oni znani są z tego, że nie odpuszczą ani dolara. Zamówiłem safari u first lady od razu, nie chciało mi się porównywać ich oferty z innymi.” I my zrobiliśmy dokładnie to samo. Panie były miłe, kompetentne, a ceny dokładnie takie jak nam powiedział Słowak, czyli 400 pula (ok.60 dolarów) od osoby za 3-godzinne safari o świcie i wieczorny 3-godzinny rejs łódką. To, w porównaniu do tego co oferują inne parki w Afryce, naprawdę była rewelacyjna cena. Zobaczymy jutro, co park ma do pokazania …
Dalej udaliśmy się do Thebe River Camping, również poleconego nam przez Słowaka, ale to z kolei miejsce trochę nas rozczarowało. Owszem, malowniczo położony nad rzeką, ale co z tego. Ani nie było się jak do tej rzeki dostać, pas nadbrzeżny był odgrodzony płotem pod napięciem (niby ochrona przed dzikimi zwierzakami), nigdzie nie było stoliczków, krzesełek, miejsca gdzie można by posiedzieć i poznać ludzi. Większość obozujących tam to byli członkowie wypraw, którzy w wielkich mieszkalnych ciężarówach przemierzali Afrykę od Kairu po Kapsztad. Oni mieli swoje osobne, zamknięte mini-obozowiska z grillami, ogniskami i własnymi krzesełkami. Próbowaliśmy zrobić sobie miły piknik nad rzeką, ale trawa kłuła boleśnie, i pojedyncze komary dawały znak życia.  Uciekliśmy więc do namiotu, gdzie spędziliśmy resztę wieczoru, w zasadzie prawda jest taka, że zasnęliśmy bardzo szybko. A przynajmniej ja ;) Łukasz miał bowiem trochę problemów ze znalezieniem dogodnej pozycji w tym maleńkim namiocie długości 1,8 metra, bez karimat i z jednym śpiworem…

Zobaczymy co przyniesie jutrzejszy dzień ;)


Łukasz:

Jako zupełnie zielony i kompletnie amatorsko nastawiony do safariowania afrykaner przed wyjazdem chciałem zabrać z domu sweter, kurtkę i namiot. Moja obyta z Afryką żona wyśmiała te pomysły jako kompletnie niedorzeczne i chore. Nie wierz nigdy kobiecie, dobrą radę ci dam…
Całe szczęście wzięliśmy dwa pełne plecaki darów dla afrykańskich dzieci (tu warto off topic szerzej wspomnieć o tym, że dary te tacham wszędzie głównie ja. Oprócz ciuchów mamy np. tak niezbędną na safari koparko-ładowarkę dość zacnych rozmiarów, która to nie mieści się do żadnego plecaka i upada na podłogi wszystkich możliwych państw i kontynentów. O czym myśli człowiek biegnąc przez przepastne Heathrow na samolot, który na ekranach już praktycznie frunie? O tym, że właśnie upadła przytroczona do plecaka kopareczka i trzeba po nią zawracać. No ale do rzeczy.
Do wszystkich zdjęć zdejmuję z siebie obcisłe dziecięce ciuszki w pastelowych kolorkach co by szanowni czytelnicy (jeżeli takowi są) nie pomyśleli, że ten koleś to chyba te swoje łachy z pomocy dla powodzian wytrzasnął. W sumie to nie byliby w zupełnym błędzie. On wytrzasnął je z pomocy dla Afryki. Śpi też w namiociku niewiele większym od swojego plecaka i naprawdę mu z tym dobrze, bo wie, że jego naprawdę zawodowy super namiot jest w tym czasie bezpieczny w domu i nic mu nie grozi. 

PS. Zobaczyć minę angola który ma sprzęt kempingowo-trekkingowy wart połowę mojej chaty, gdy w tej samej pustynnej oazie okrywam się na noc śpiworem z myszką Mikey przenaczonym dla afrykańskiego synusia Kennedy’ego (seria Disney survival 2013) - bezcenne.


1 komentarz: