wtorek, 2 sierpnia 2011

DZIEŃ 1. Londyn i … czy polecimy ? I czemu znów musi być taki tytuł?



30.07.2011

Zaczynamy naszą wyprawę. Zostawiamy za sobą troski, prace, czarne myśli i łzy, które nie zdążyły jeszcze obeschnąć po 22.lipca. 

Nasza podróż nie wygląda tak jak miała. Powiedziałabym, że tym razem zadecydował los – a on z kolei jest nieodłącznie związany (przynajmniej w naszym przypadku) z mocno uprzykrzającym życie systemem wizowym. Lecimy do Johannesburga, ale nie wysiądziemy tam, bo załatwianie wizy dla mnie (Łukasz nie potrzebuje bo będzie krócej) zajęłoby zdecydowanie za dużo czasu. Mieliśmy w planach Namibię, ale tam również potrzebujemy wizę, a zważywszy na fakt, że namibijskiej ambasady nie ma ani w Polsce ani w Norwegii i na dodatek pogłoski o tym, że w Namibii wszelkie noclegi trzeba zamawiać z dużym wyprzedzeniem, również skreśliliśmy tą pozycję z naszej listy… Cóż nam zostało? Chyba tylko kochana Zambia… Przecież to wielki kraj, też ma parki narodowe, nie ma o niej za wiele na necie – a dla nas to tylko plus. A jak nam po drodze co innego przyjdzie do głowy, to przecież nic nie będzie stało na przeszkodzie.
A tak naprawdę najważniejsze z tego wszystkiego jest dla mnie to, że dotrę do mojej ukochanej Mpanshyi! I już strasznie się nie mogę tego doczekać … J

Tak więc wyprawa zaczęła się od gorączkowego pakowania jak zwykle na ostatnią chwilę. Na pewno czegoś zapomnieliśmy, bo z takiego chaotycznego wrzucenia rzeczy do plecaka nie może wyniknąć nic dobrego. Mieliśmy to szczęście, że nasi przyjaciele odwieźli nas na lotnisko i tak w miłej atmosferze, odganiającej nas od czarnych myśli, dotarliśmy  na lotnisko. Pierwsza odprawa przy okienku i … mieliśmy w rękach bilety do Londynu. Czyli niestety nie to na co liczyliśmy. Miałam bowiem nadzieję, że pani odprawi nas od razu do Lusaki, albo chociaż do Johannesburga, żebyśmy nie musieli wszędzie martwić się o bagaże. Ale miła pani z obsługi zapytała o której mamy samolot do RPA, gdy usłyszała, że o 20.00 zapewniła, że na pewno bez problemu zdążymy…
Lot do Londynu poszedł gładko, poza ostatnim, ale za to kluczowym komunikatem, który usłyszeliśmy. Że ponieważ na Heathrow mają trochę kłopotów, pokrążymy sobie nad miastem zamiast lecieć prosto na lotnisko.
Przy trzecim kółku zaczęliśmy się trochę martwić, było już po 18, a równiutko o 20 odchodził nasz samolot do Johannesburga, na dodatek nie wiedzieliśmy z którego terminala…
Z samolotu wyszliśmy po 18.30 i pędem rzuciliśmy się do hali bagażowej. Z tablicy odlotów wynikało, że nasz samolot odchodzi z terminala 1, a byliśmy na 5. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co to tak naprawdę znaczy. Przedzierając się przez jakieś tajne skróty dotarliśmy wreszcie do hali bagażowej, ale oczywiście taśma była pusta i nic nie zapowiadało, że bagaże niedługo się na niej pojawią. Jakiś miły pan z obsługi lotniska skwitował, że raczej nie mamy szans przeskoczyć na terminal 1. Zbliżała się 19.
Pobiegliśmy do okienka British Airways, którymi to liniami przylecieliśmy. Tam miły pan nie mógł nam pomóc inaczej jak mówiąc, że mogą wysłać nasze bagaże do Lusaki, za kilka dni je sobie odbierzemy. Zgodziliśmy się, a ja tylko w duchu przeklinałam, że w naszym bagażu podręcznym są same zabawki dla dzieciaków, a wszystkie ubrania, bielizna, kosmetyki w głównym… Pan spisywał nasze dane i wtedy …pierwsze bagaże pojawiły się na taśmie. I z dziesiątek waliz i toreb to właśnie nasze plecaki były pierwsze. Nie zastanawiając się wiele wrzuciliśmy je na plecy i puściliśmy się pędem do pociągu. Tak, tak, terminale są od siebie tak daleko, że trzeba brać pociąg. Było już po 19, a jak na złość kolejny pociąg odchodził za 12 minut. To za dużo, tu liczyła się każda sekunda. Ktoś z obsługi poradził taksówkę, więc pędem ruszyliśmy na postój. Nakazaliśmy kierowcy pędzić ile wlezie i ruszyliśmy. Z przerażeniem obserwowałam uciekające minuty, każda oddalała nas od odlotu. O godzinie 19.13 dotarliśmy do terminalu 1, ja płaciłam a Łukasz pędem pobiegł do odprawy. Pierwsze co usłyszał to, że już za późno na wzięcie bagaży. Gdy dobiegłam okazało się, że jednak coś  jeszcze da się zrobić, pani nas ekspresowo odprawiła i … podała bilety.  Również bagaże mogły lecieć z nami. Uffff…….
To było piękne uczucie, spokojni i szczęśliwi ruszyliśmy do kontroli podręcznego. Tam utknęliśmy na kolejnych kilka minut, bo jakaś chińska para próbowała przemycić 30 tubek jakiejś dziwnej pasty… Wesoło mają ci z tej lotniskowej obsługi.
Kontrolę przeszliśmy bez problemu, była 19.40, więc liczyłam że jeszcze rzutem na taśmę uda mi się kupić herbatki dla Siostry Józefy – ich kupno zaplanowałam sobie na Londyn, co by mi się przypadkiem za bardzo w wolnym czasie na lotnisku nie nudziło … ;)
Ale gdy zobaczyliśmy  na tablicy, że do gate 32, skąd odchodził nasz samolot, jest 15 minut drogi, dalej rzuciliśmy się do biegu. Korytarze ciągnęły się w nieskończoność. Nogi mi ciążyły, a pojawiający się przy naszym locie komunikat „boarding closed” wcale nie dopingował.
Zdaje mi się, że biegliśmy w nieskończoność, ale w końcu dotarliśmy szczęśliwie do naszego samolotu. Zlani potem, dyszący jak lokomotywy, wsiedliśmy na pokład. Niestety, dostaliśmy miejsca w dwóch różnych końcach samolotu, a nikt z sąsiadów nie chciał się zamienić, zmuszeni więc byliśmy na tą kilkunastogodzinną rozłąkę. Ale czymże ona była w obliczu tego, że w ogóle mogliśmy nie polecieć …
Okazało się, że atak nastąpił nie stamtąd, gdzie się tego spodziewaliśmy. Tak naprawdę sen z powiek spędzała nam kwestia wiz. Mimo że informacje z Internetu temu przeczyły, pani z ambasady RPA w Polsce upierała się, że nawet w przypadku tranzytu muszę mieć wizę do RPA. Po naszych przygodach z Tajlandii nauczyliśmy się nie ufać pracownikom ambasad, niezależnie od tego jak bardzo pewni są prawdziwości przekazywanych przez siebie informacji i swej nieomylności. I tym razem się na tym nie zawiedliśmy – nikt nas nie zapytał o wizę, o bilet powrotny, gdzie i czy w ogóle gdzieś dalej lecimy.
Ale za to półgodzinne spóźnienie samolotu okazało się mordercze i mało co nie pokrzyżowało naszych planów. Ale, ale, suma sumarum – daliśmy radę ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz