Mpanshya, 19.08.2011, piątek
Na dzisiaj i Łukasz i ja mieliśmy ambitne plany. Łukasz kolejny dzień w Rufunsie, ja natomiast, wraz z Royce wybierałyśmy się do Chimusanyi, gdzie miałyśmy kolejne spotkanie z naszymi Darami. Łukasz popędził trochę wcześniej na pożyczonym od Maćka super rowerze, a my z Royce wyruszyłyśmy chwilę później na naszych kozach.
Do Chimusanyi jest jakieś 20-kilometrów, ale poszło nam to dość szybko, świadomość, że dzieci czekają, motywuje. Dzisiaj nie było z nami Łukasza i muszę przyznać, że naprawdę odczułam jego brak. Bo logistycznie ogarnąć to wszystko nie jest łatwo. To co wydaje się takie proste i szybkie do zrobienia, zajmuje tak niesamowicie dużo czasu. Porozmawiać ze wszystkimi dziećmi choć chwilkę ( a tu w Chimusanyi mamy ich około 30), zrobić im zdjęcia, dać pieniążki na zakupy, popodziwiać co kupili, zebrać pokwitowania, rozdać buty i mundurki dla tych co chodzą do szkoły, pobawić się z nimi. Dzisiaj cierpiałyśmy niestety na dość poważny niedoczas.
Dzieci są fantastyczne. Z niektórymi, starszymi idzie się powygłupiać. Starszych zawsze podpytuję o dziewczyny/chłopaków i to zwykle łamie wszystkie lody, bo tak jak w Polsce, gdy nastolatka zapytasz o te sprawy to się czerwieni, zawstydza. Tutaj jest tak samo (to znaczy, że się czerwienią mogę się tylko domyślać) ale do tego jeszcze wybuchają gromkim śmiechem…
Najchętniej to bym tak sobie siedziała z nimi godzinami, ale niestety jesteśmy ograniczeni. Dzisiaj tak naprawdę przekroczyłyśmy z Royce granicę. Miałyśmy oddać rowery do 16, a tymczasem tak się zasiedziałyśmy z dziećmi, że gdy spojrzałyśmy na zegarek była już 15. A zanim dokończyłyśmy zdjęcia, rozmowy, to wyjeżdżałyśmy stamtąd po 16. Nic nie jadłyśmy od rana, przed sobą miałyśmy daleką drogę, w dodatku musiałyśmy ją pokonać w wyjątkowo ekspresowym tempie. Miałam przecież rower pożyczony od pracownika Arki, a on też musi jakoś wrócić do swojego domu. Dzwoniłyśmy tam przed chwilą i się dowiedziałyśmy, że właściciel roweru musi go mieć koło 17.
Starałam się pędzić, ale sił tak dużo też już nie miałam. Jednak stres i wyrzuty sumienia, że jestem tak spóźniona, dodawały mi trochę energii. Na czas niestety i tak nie dotarłam, ale na szczęście okazało się, że zrobili małe rowerowe roszady i nikt nie miał do mnie pretensji i nie pokrzyżowałam niczyich planów moim spóźnieniem. Uff…
Sama byłam wykończona. Jeszcze mi żaden dzień tutaj tak nie dał w kość. Jak tylko dowlekłam się do domu padłam ledwo żywa… Łukasz przyjechał z 40 minut po mnie, również padnięty.
Jak dobrze, że jutro sobota i będzie można zregenerować siły …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz